Przez jakiś czas zastanawiałem się, czy podzielić się pewną zmianą, która już kilka miesięcy temu u mnie zaszła. Nie miałem również i właściwie nadal nie mam pomysłu, jak to ewentualnie opisać, a zmęczenie i problem ze znalezieniem czasu powoduje, że ten wpis może być chaotyczny. A o co właściwie chodzi? Otóż wraz z żoną odnaleźliśmy puzzel, którego długo szukaliśmy. Tym puzzlem jest chłopiec o imieniu Jaś.
Od początku
Swoją żonę poznałem, będąc jeszcze nastolatkiem. Zaczęła przychodzić na moje osiedle do moich znajomych, z którymi już tak często się nie widywałem. Moją przyszłą żonę widziałem wtedy tylko dwa razy. Zmiana nastąpiła, gdy nasz wspólny kolega postanowił zorganizować Sylwestra. W każdym razie dla nas było to kluczowe spotkanie.
Dziewczyna, w której się zakochałem podczas Sylwestra, zaintrygowała mnie już podczas dwóch poprzednich spotkań. Coś było w niej, co mnie urzekło. Podczas naszej wspólnej imprezy, to coś się powiększyło i jeszcze tego samego wieczoru spowodowało, że niezależnie od stylu muzyki, wtuleni w siebie przetańczyliśmy całą noc.
Nad ranem swoją przyszłą partnerkę odprowadziłem do domu, ale nie wymieniliśmy się numerami telefonów. Co ciekawe, to ona mnie ubiegła i pierwsza poprosiła naszego kolegę o numer do mnie i się odezwała.
To nasze sylwestrowe spotkanie zaowocowało w wieloletnią miłość. Minęło już prawie dwadzieścia lat, a my od tamtej pory nie widzieliśmy się tylko przez cztery dni. Dla niektórych jest to nienormalne, a my po prostu chcemy być ze sobą.
Ślub
Po kilku latach życia w partnerskim związku, gdy już mieszkaliśmy ze sobą, postanowiliśmy wziąć ślub. Legalizacja związku dawała kilka korzyści, a do tego fajnie było uczcić naszą miłość w większym gronie.
Dwa lata czekaliśmy na wesele. Takie terminy były przy rezerwacji sali weselnej i zespołu. Krótsze terminy były na rezerwację fotografa, kamerzysty, czy samochodu, a jechaliśmy Warszawą 201.
W końcu przyszedł dzień naszego ślubu, który zaczęliśmy krótką sesją zdjęciową u nas w domu. Później ślub, na który zdążyliśmy przed niezłą burzą. Wiele zaproszonych gości naszego ślubu nie zobaczyło na żywo. Spędzili ten czas w samochodach, czekając aż przestanie padać.
Ślub zakończył się po burzy. Pojawiło się słońce, a wraz z nią tęcza.
Na naszym weselu zarówno ja, jak i nasi goście bawiliśmy się świetnie. Miło wspominają nasze podziękowania dla rodziców, które nie były standardowym tańcem z piosenką „Kochanych rodziców mam”. My zrobiliśmy to po swojemu. Przygotowałem film, który wyświetliliśmy z rzutnika. Ten film utworzyłem ze zdjęć naszych rodziców, zanim się poznali, po ich poznaniu i z kolejnymi dziećmi. Ostatnim zdjęciem było wspólne zdjęcie moje i mojej żony. Po nim podziękowania w formie tekstowej, a gdy film się zakończył, daliśmy prezenty rodzicom. Było dużo śmiechu, ale i łez ze wzruszenia.
Droga do rodzicielstwa
Odkąd z żoną jesteśmy parą, rozmawiamy na wszystkie tematy. Od początku naszej znajomości nie krępowaliśmy się rozmawiać dosłownie o wszystkim. Rozmawialiśmy również o przyszłości i o tym, że kiedyś pewnie będziemy mieli własne dzieci. Jednak wtedy ważniejsze dla nas było to, aby skończyć studia i się ustabilizować, Taki standard u wielu par.
Jeszcze przed ślubem ustaliliśmy, że dajemy sobie rok luzu po ślubie, po którym będziemy starać się o dziecko. Początkowo podeszliśmy do tego na spokojnie, ale gdy po dłuższym czasie nic się nie działo, zaczęliśmy podejrzewać, że coś jest nie tak.
Pierwszy poszedłem do kliniki bezpłodności na konsultację. Po wstępnych badaniach okazało się, że nie jest u mnie idealnie, ale nie wygląda, żebym nie mógł mieć dzieci. Moja żona za to konsultowała się ze swoim ginekologiem, który problemu nie widział. Zalecenia, to wyjechać na urlop i się wyluzować – jeszcze wiele razy usłyszeliśmy takie rozwiązanie naszego problemu.
Po kilku latach, czytając różne artykuły i fora medyczne, żona doszła, co może być problemem. Jej ginekolog okazał się mało ambitnym lekarzem, który ze swoją wiedzą zatrzymał się na szkole medycznej. Straciliśmy przez to kilka lat.
Konsultując się z różnymi specjalistami, okazało się, że u żony jest kilka schorzeń, które mocno utrudniają zajście w ciążę. Jednym z nich jest endometrioza, która przez wielu lekarzy nie jest widoczna, a nawet są tacy, którzy o niej nie słyszeli.
Kolejne lata to konsultacje w różnych częściach Polski, masa badań, zabiegów i różnych metod, które miały wspomóc zajście w ciążę. Nie chciałbym o tym pisać teraz. Może kiedyś do tego wrócę, ale niektóre metody nie były przyjemne.
Ze względu na to, że wraz z żoną poruszamy różne tematy i ustalamy razem wspólną przyszłość, nie raz rozmawialiśmy o tym, że gdy nie uda się nam zajść w ciążę, to spróbujemy innej drogi na zostanie rodzicami. Pisząc o zajściu w ciążę przez nas, mam na myśli to, że choć moja żona nosiłaby w sobie nasze dziecko, to ja i tak bym był mocno w zaangażowany. Tak, jak ma to miejsce, teraz gdy poszliśmy w innym kierunku.
Po ostatnich próbach starania się o biologiczne dziecko, co się nie powiodło, pojechaliśmy na urlop w nasze ukochane Tatry. Wyjazd ten opisałem w artykule „Wakacje w Małopolsce w 2021 roku„, a był on pewnego rodzaju odreagowaniem tego, co zaszło w naszym życiu. Było to również odcięcie od starania się o biologiczne dziecko i ruszenie w kierunku adopcji.
Takim mocnym resetem, w szczególności dla mojej żony, było wejście na Świnicę. Nie zmuszałem żony do takiej wędrówki. Ona sama to zaproponowała, co mnie zszokowało, ale wiem, że tego potrzebowała. Tę wędrówkę opisałem w artykule „Wakacje 2021 – Z Palenicy Białczańskiej do Kuźnic przez Świnicę„.
Droga do adopcji
Dwoje dziwaków z dwoma kotkami po powrocie do domu z urlopu skontaktowało się z dwoma ośrodkami adopcyjnymi. Czytaliśmy wcześniej wiele informacji na temat adopcji i ośrodków, dlatego odezwaliśmy się do Wojewódzkiego Ośrodka Adopcyjnego i Towarzystwa Przyjaciół Dzieci.
Pierwsze spotkanie zaplanowane mieliśmy z WOA w formie wideokonferencji – ze względu na pandemię. Rozmowa była miła i rzeczowa, ale przeprowadzenie jej w formie wideokonferencji spowodowało, że było sztucznie. Nie poczuliśmy, że jest to odpowiednie miejsce.
W przypadku TBD spotkanie mieliśmy umówione w ośrodku, więc mogliśmy osobiście porozmawiać z osobą prowadzącą. Tutaj od razu na pierwszym spotkaniu rozmowa była mocno wyczerpująca emocjonalnie. To była trudna rozmowa. Rzekłbym, że pani prowadząca nieźle nas przetrzepała.
Mimo trudnego spotkania w TBD stwierdziliśmy, że tu zostaniemy. Takich spotkań mieliśmy kilkanaście, ale dzięki nim dowiedzieliśmy się wiele rzeczy o sobie, a w szczególności, skąd wzięły się u nas pewne zachowania, zwyczaje i problemy.
Ze spotkań na spotkania mieliśmy do przeczytania wybrane poradniki i artykuły, a czasem nawet filmy, które później omawialiśmy. Do tego pisaliśmy życiorysy, podanie, a na końcu robiliśmy testy psychologiczne, które na przykład oceniały nasze style przywiązania.
Takie spotkania, które były swego rodzaju terapią, trwały do dwóch godzin i mieliśmy je zazwyczaj raz w miesiącu. Zaczęliśmy je na początku października, a skończyliśmy późną wiosną, co trochę się zeszło. Po tych spotkaniach czekaliśmy na decyzję, czy dostaniemy zielone światło na kurs dla rodziców adopcyjnych.
Kilka tygodni po zakończeniu spotkań otrzymaliśmy pozytywną opinię i zakwalifikowaliśmy się do kursu na rodziców adopcyjnych. Ten miał rozpocząć się jesienią, więc w wakacje mogliśmy odpocząć po intensywnym roku. Wybraliśmy się w Sudety, co opisałem w artykule „Wędrówki po Sudetach w 2022 roku„.
Kurs na rodziców adopcyjnych trwał przez trzy miesiące, ale był bardzo intensywny. Mieliśmy po kilka spotkań miesięcznie, które trwały po kilka godzin. Na różnych spotkaniach mieliśmy po dwie panie prowadzące, które się zmieniały, to znaczy różne tematy mieliśmy omawiane z różnymi osobami. Na tych spotkaniach nie tylko mieliśmy omawiane kwestie związane z adopcją, ale opowiadaliśmy o sobie, wykonywaliśmy różne prace w parach lub grupach, czy odgrywaliśmy różne scenki. Oglądaliśmy również filmy jak „Wymarzony”, czy też mieliśmy gości, w postaci rodziców adopcyjnych.
Ostatnie spotkanie odbyło się w grudniu. Nie były to takie warsztaty jak poprzednie. Tym razem mieliśmy się spotkać w innym miejscu, gdzie dostępna była większa sala dla dwóch grup. Na spotkanie mieliśmy przygotować jakiś poczęstunek, by uczcić zakończenie kursu, a do tego wysłuchać opowiadań dziecka adoptowanego, rodziców adopcyjnych i osoby prowadzącej Rodzinny Dom Dziecka. Na końcu otrzymaliśmy dokumenty potwierdzające ukończenie kursu.
Ukończenie szkolenia i otrzymanie dyplomu nie są równoznaczne z otrzymaniem zielonego światła do przysposobienia dziecka. Musiała się zebrać komisja i każdą parę ocenić. Niestety nie wszyscy otrzymują pozytywne wiadomości i wtedy najczęściej muszą odbyć jakąś terapię. My na szczęście otrzymaliśmy zielone światło, co nas mocno ucieszyło.
W TPD na rodziców adopcyjnych szukają odpowiednich kandydatów, a niektórzy niestety nie mają przeprowadzonych pewnych spraw, które mogłyby mieć negatywny wpływ na dziecko. Z jednej strony jest to duży problem dla osób starających się o przysposobienie dziecka, ale w tym przypadku ważniejsze jest dobro maleństwa.
Odnaleziony puzzel – Jaś
W naszym regionie telefon z ośrodka adopcyjnego z propozycją dziecka do przysposobienia pojawia się średnio po 3,5 roku od rozpoczęcia całej procedury. W związku z tym nie dawaliśmy sobie nadziei, że w 2023 roku taki telefon do nas zadzwoni. To spowodowało, że planowaliśmy wiele rzeczy na najbliższy rok, np. wybraliśmy się na krótki wyjazd do Olsztyna, czy później na urlop do Zakopanego.
Jednak z perspektywy czasu zauważyliśmy, że mieliśmy kilka znaków, które sygnalizowały, że coś się dzieje. Oboje mieliśmy sny, w których pojawiał się nasz synek. Podczas urlopu w Zakopanem dokupiliśmy dwa drewniane aniołki do kompletu z jednym, trochę mniejszym, ale w tym samym stylu, który kilka lat wcześniej kupiliśmy w Wetlinie. Stworzyliśmy rodzinkę aniołków, ponieważ jeden ma smukłą buzię, przypominającą twarz kobiety, a dwa mają okrąglejszą, podobną do twarzy mężczyzny, z czego ten pierwszy mniejszą. Do tego udało się zrobić małą metamorfozę ogródka, na którą obecnie nie miałbym czasu.
Na przełomie sierpnia i września nasz przed rodzicielski czas zakończyliśmy dwoma koncertami zespołów, których słuchamy od ponad 20 lat, a nigdy nie widzieliśmy ich na żywo. Na tych koncertach mogliśmy znowu poczuć się jak nastolatkowie.
W połowie września otrzymaliśmy telefon z ośrodka adopcyjnego. Ze względu na to, że co kilka miesięcy mieliśmy się kontaktować, aby porozmawiać, co u nas słychać, początkowo myśleliśmy, że o to chodzi. Okazało się jednak, że to telefon z propozycją dziecka i to niemowlaka, którego się nie spodziewaliśmy. Myśleliśmy, że jeżeli otrzymamy propozycję dziecka, to starszego.
Uczucie, które towarzyszy w takiej sytuacji, ciężko jest opisać. Początkowo byliśmy mocno zaskoczeni, że to tak szybko i niemowlę. Później mega szczęśliwi, ale i zdezorientowani, bo nie wiedzieliśmy, jak zaplanować kolejny dzień, nie mówiąc o dużych zmianach w najbliższym czasie.
Początkowo umówiliśmy się, że następnego dnia pojedziemy do ośrodka, zapoznać się z historią Jasia, a następnie od razu do Rodzinnego Domu Dziecka, gdzie przebywał. Jednak, gdy trochę ochłonąłem, stwierdziłem, że mogę nie dać rady od razu pojechać do RDD. Silne emocje mogłyby spowodować, że jechałbym jak zombie. Zmieniliśmy więc czas wizyty w RDD na późniejszą godzinę, aby przetrawić wszystko, co usłyszymy w ośrodku na temat Jasia.
Po nieprzespanej nocy z kawą w termosie pojechaliśmy do ośrodka, spotkać się z naszą panią prowadzącą. Przez prawie dwie godziny dowiadywaliśmy się kolejnych informacji o Jasiu. Co zostało ustalone podczas wywiadu z jego mamą biologiczną. Jakie miał badania i jakie przy okazji zostały wykryte schorzenia. Nic z tych rzeczy nas nie przestraszyło, w szczególności, że byśmy przygotowani na dzieci, które wymagałyby dużo większej opieki. Nigdy również nie wiadomo, czy nasze biologiczne dziecko nie wymagałoby wzmożonej opieki – ten temat już wcześniej mieliśmy przegadany z żoną.
Nad decyzją nie musieliśmy się zastanawiać. Od razu wiedzieliśmy, że chcemy poznać Jasia. Musieliśmy tylko oficjalnie potwierdzić nasze zdecydowanie, co też zrobiliśmy.
Gdy wyszliśmy z ośrodka, przez chwilkę odsapnęliśmy, aby jakoś wrócić do domu, ale i tak siedziało to w nas mocno. Dopiero w domu udało się nam trochę rozluźnić.
Pierwsze spotkanie z Jasiem
Późnym popołudniem pojechaliśmy do wskazanego Rodzinnego Domu Dziecka, przed którym chwilę po umówionej godzinie, czekała na nas nasza pani prowadząca z ośrodka. Tak, spóźniliśmy się. Mimo dużego zapasu czasu, korki z nami wygrały.
Z naszą panią prowadzącą weszliśmy do domu, gdzie od razu skorzystaliśmy z łazienki, aby umyć sobie ręce. Moja żona wskoczyła pierwsza, a ja po niej, Myślałem, że poczeka na mnie, ale ona od razu poleciała zobaczyć nasze przyszłe szczęście. Gdy doszedłem do nich, zdziwiłem się, dlaczego moja żona trzyma jakiegoś innego chłopca. Jaś miał być niemowlakiem, a ona trzymała dosyć spore dziecko. Okazało się, że to właśnie Jaś jest taki duży. Oj, przydałaby się wcześniej siłownia, bo tak, to maści na ból mięśni, wykorzystywane były u nas codziennie przez jakiś czas.
Mimo zaskoczenia jego rozmiarem, od razu się w nim zakochaliśmy. Szybko znaleźliśmy w nim podobieństwo do nas. Duża główka po mamie (adopcyjnej), włosy, oczy, rzęsy i usta po tacie (adopcyjnym). Nasze zdecydowanie tylko przybrało na sile.
Tego dnia Jasiem zajmowaliśmy się tylko przez około 3 godziny. Na zakończenie wizyty jeszcze raz potwierdziliśmy chęć stania się jego rodzicami i już od następnego dnia w RDD, gdy wchodziliśmy do domu, opiekunowie mówili, że przyszli mama i tata Jasia.
Od naszej pani prowadzącej dowiedzieliśmy się, że Jaś nigdy jeszcze nie został tak, wygłaskany, jak podczas tej krótkiej wizyty. Do tego stwierdziła, że Jaś poczuł, że znalazł swoich rodziców. Zrobiło się nam ciepło na sercu. Niezwykłe dla mnie jest również to, choć może i nadaję temu zbyt wyniosłe znaczenie, że gdy utuliłem Jasia do snu i położyłem w łóżeczku, zauważyłem, jak z prawego oczka wypływa mu łza. Do tej pory wspomnienie o tym mnie rozwala. Być może to łza ze zmęczenia, ukrytego płaczu, albo właśnie z tego powodu, że znalazł osoby, które już go pokochały i dadzą z siebie tyle, ile będą mogły.
Kolejne spotkania z synkiem
Kolejne dni były bardzo intensywne. Pierwszy z nich zaczęliśmy od pojechania do ośrodka po dokumenty, które mieliśmy złożyć w sądzie. Następnie pojechaliśmy do sądu, gdzie mimo tego, że do naszego okienka nie było kolejki, pani, która nas obsługiwała, potraktowała naszą dwójkę tak, jak byśmy jej jakąś krzywdę zdobili. Nie była miła, choć wszystkie dokumenty miała poukładane w odpowiedniej kolejności, w odpowiedniej liczbie kopii. W serialu „Świat według Kiepskich” śmieli się z takiej sytuacji w jednym z odcinków, a ta po wielu latach od emisji, przytrafiła się nam.
Gdy załatwiliśmy formalności, od razu pojechaliśmy do Jasia. Byliśmy tym razem trochę dłużej. Następnie dni wyglądały podobnie, z tym że ja rano pracowałem, od świtu, aby wcześniej skończyć, a następnie jechaliśmy do Jasia. Innym razem rano pojechaliśmy na zakupy, bo nie wiadomo było, kiedy będziemy mogli zabrać Jasia do domu, więc musieliśmy mieć potrzebne rzeczy. Część produktów zamawialiśmy jednak przez internet z odbiorem u teściowej, która akurat w tym czasie miała wolne.
Podczas pobytu w RDD przede wszystkim zajmowaliśmy się Jasiem. Wychodziliśmy z nim na spacery. Karmiliśmy go. Przewijaliśmy. Wycieraliśmy również się nawzajem po jego ulewach. Nie obyło się jednak bez zabawy też z innymi dziećmi. Hamowaliśmy się przed tym, ale się nie dało. Widzieliśmy, jak dzieci potrzebują kontaktu. Trudna sytuacja, a jeszcze gorsze jest to, że w większości te dzieci nie mają szansy na rodziców adopcyjnych, bo biologiczni nie chcą zrzec się do nich praw, kombinując na różne sposoby. Jest to przykre.
Do Jasia przyjeżdżaliśmy przez kilka dni, po czym dostaliśmy informację z sądu, że możemy zabrać go do domu. Uzgodniliśmy z panią prowadzącą RDD, że jeszcze tego samego dnia go odbierzemy. Oczywiście po wcześniejszym odebraniu z sądu formalnego potwierdzenia.
Mimo zablokowania drogi do sądu, przez jakiś poważny wypadek, udało się nam dojechać ze sporym opóźnieniem od innej strony. Szybko odebraliśmy niezbędne dokumenty i pojechaliśmy do Rodzinnego Domu Dziecka po naszego synka.
Z jednej strony byliśmy bardzo szczęśliwi, ale z drugiej smutno nam było, gdy zostawialiśmy pozostałe dzieci. Przez te kilka dni przywiązaliśmy się do całej rodziny, z którą do tej pory mamy kontakt zdalny.
Nowy dom
Pierwsza noc Jasia w nowym domu była spokojna. Przespał ją w nowym łóżeczku, ale tylko raz. Kolejne noce spał pomiędzy nami. To była dobra decyzja. Urocze jest to, że klepie mnie po plecach, gdy jestem odwrócony do niego plecami, musi widzieć moją twarz. Do tego, gdy wstaje, sprawdza, czy oboje jesteśmy obok niego lub po ciemku szuka naszych twarzy, czy rąk. Czasem jednak dostaniemy z piąchy, żeby szybciej wstać i się nim zająć.
Zdrowie
Po trzech dniach spokoju zaczęły się komplikacje. Jaś strasznie zaczął płakać i się wyginać. Czasem wpadał w taki stan, przez który przypominał nam noworodka. Do tego zaczęły mu ropieć oczy, pojawił się katar. Dzieci w RDD były w takim stanie, jak tam jeździliśmy. Myśleliśmy, że Jasia to ominie, ale jednak się nie udało.
Ze względu na słaby stan Jasia wybraliśmy się do naszej przychodni na wizytę z pediatrą. Pani doktor na dzień dobry, mimo że powiedzieliśmy, jaka jest sytuacja, stwierdziła, że Jaś jest zaniedbany. Miło z jej strony. Gdy zaczęliśmy opowiadać, że widzimy jakiś problem po wypiciu mleka, to ona to zbagatelizowała. Poza lekami na katar i ropę w oczach zaleciła podawanie probiotyku Biogaia i szybkie zapisanie się na szczepienia.
Ropę udało się wyleczyć, katar nie do końca, a probiotyk nie pomógł. Doszło do takiej sytuacji, że Jasiek miał na tyle silne bóle, że pojechaliśmy do przychodni, która w weekendy miała dyżur. Z polecenia 112. Okazało się jednak, że przyjmujący lekarz nie zna się na dzieciach, więc nie może pomóc. Wróciliśmy więc do domu, zaparzyliśmy rumianek i podaliśmy synkowi. To dało mu jakąś ulgę.
Po weekendzie wróciliśmy do pediatry, niestety tej samej. Już na wejściu zostaliśmy przywitani tekstem „to ten adoptowany”” Opowiedzieliśmy weekendowy problem i znowu zostaliśmy olani. Otrzymaliśmy tym razem kolejny probiotyk, którego nazwy już nie pamiętam, ale on trochę załagodził sytuację.
Niestety kuracja probiotykami nie zlikwidowała problemu, a nawet po Biogaia, wyglądało, że jest coraz gorzej. Nie pomagały ćwiczenia na kolkę. Masaże brzucha, czy okładanie woreczkiem z podgrzanymi pestkami wiśni.
W międzyczasie zapisaliśmy się na rehabilitację, ponieważ Jaś tego wymagał. Trafiliśmy do miejsca, gdzie spotkaliśmy niesamowitą osobę, która nie dość, że profesjonalnie zajęła się rehabilitacją Jasia, to jeszcze zasugerowała nam kontakt z jej pediatrą i neurologiem.
Umówiliśmy się na prywatną wizytę z poleconą pediatrą. Podczas spotkania okazało się, że Jaś nie toleruje białka mleka krowiego (kazeiny). Stąd te silne bóle, ulewy, katar i niska waga, w porównaniu do wzrostu. Jaś nie przyswajał mleka, które było mu podawane przez dosyć długi czas..
Prywatna pediatra poleciła nam modyfikowane mleko kozie, a do tego odpowiednie witaminy i kwasy omega. Na poprawę po mleku kozim długo nie musieliśmy czekać. Jaś zaczął jeść mniejsze porcje, ale zaczął przybierać na wadze. Wystarczyło trafić na odpowiednią osobę, która nas wysłucha, aby ulżyć dziecku.
Wizytacje
Po kilku tygodniach mieliśmy pierwszą wizytację naszej pani prowadzącej z ośrodka adopcyjnego. Musiała sprawdzić, co u nas słychać, aby opisać obecną sytuację dla sądu. Miesiąc później mieliśmy rozmowę telefoniczną, a w kolejnym miesiącu następną wizytację, aby uzupełnić informacje.
Na pierwszej wizytacji z ośrodka adopcyjnego nasza pani prowadząca zauważyła, że Jaś do nas na tyle się przywiązał, że możemy zapoznawać go z najbliższą rodziną. Najpierw zaprosiliśmy dziadków, a później nasze rodzeństwo. Zapraszaliśmy ich osobno, aby ilość osób nie przytłoczyła Jasia. Nie zawsze to pomagało i mimo wcześniejszego uprzedzenia gości, jak to ma wyglądać, nie wszyscy podeszli na spokojnie, przez co Jaś się stresował i mieliśmy nieprzespane noce.
Badania
Na wizytacji u neurologa zostało potwierdzone to, co zauważyła pani pediatra. Neurolog zapoznał się tylko z dokumentacją medyczną i na jej podstawie stwierdził, że Jaś może mieć nietolerancję białka mleka krowiego, ale i pszenicy, czy soi. Potwierdziliśmy, że już zmieniliśmy mleko na kozie i jest zdecydowanie lepiej.
Od neurologa otrzymaliśmy listę badań do zrobienia, które były rozszerzeniem tego, co zaleciła pani pediatra. Niektóre z tych badań wykonywane są tylko w niektórych punktach, więc musieliśmy znaleźć takie miejsce, w którym zostaną wykonane wszystkie za jednym razem. Udało się to, choć probówek było kilka.
Niestety nie wszystkie badania były pozytywne. Wysoki poziom witaminy B6 oraz wapnia zjonizowanego potwierdziły problem z przyswajaniem witamin z grupy B. Z witaminą B6 jest tak, że zazwyczaj jest jej niedobór i wiele osób ją suplementuje. Nadmiar jest wydalany z moczem. U Jasia jednak jest inaczej i jego organizm przyswaja zbyt dużo tej witaminy, co mogłoby spowodować nieodwracalne uszkodzenie nerwów obwodowych.
Umówiliśmy się na kolejną wizytę z neurologiem i mimo tego, że wcześniej w internecie nie znaleźliśmy informacji, w jaki sposób można obniżyć poziom witaminy B6, to przez lekarza zostaliśmy poinformowani, co należy zrobić. Zaleceniem było karmienie brokułem, który zawiera związek regulujący poziom witaminy B6 oraz suplementację czystą L-Metioniną, czyli aminokwasem białkowym, który spożywany jest na przykład przez sportowców. Do tego wystarczy podawać wodę z cytryną, ewentualnie dosładzaną stewią. Po trzech miesiącach musieliśmy powtórzyć badania, aby sprawdzić, czy sytuacja się poprawiła.
Po kwartale ponowiliśmy badania i się okazało, że poziom witaminy B6 został unormowany. Jaś nadal jest na diecie brokułowej, ale nie tak ścisłej, jak wcześniej. Nadal będziemy kontrolowali poziom witaminy B6, ale już zdecdowanie rzadziej.
Rozprawa
Minęło kilka miesięcy, zanim Jaś stał się naszym pełnoprawnym synem. Musieliśmy czekać na rozprawę, która dopełniałaby formalności i zmieniła nasz status z rodziny preadopcyjnej w adopcyjną. Pierwsza rozprawa została odroczona bez podania przyczyny i podania nowego terminu. Gdy poprosiliśmy o podanie przyczyny i ustalenie nowego terminu, uzyskaliśmy informację, że sprawa została odroczona z powodu braku ławników w tym terminie, ale nie został ustalony nowy termin.
Mijały kolejne miesiące, a nasza sytuacja prawna nie ulegała zmianie. W końcu nasz sąd rejonowy zgłosił się do instancji wyżej, sądu okręgowego, by ten zajął się dalej naszą sprawą. Sąd okręgowy w ciągu kilkunastu dni znalazł inny sąd rejonowy. I tak po kilku miesiącach dostaliśmy nowy termin rozprawy w nowym miejscu.
Dziesięć miesięcy czekaliśmy na rozprawę, która zakończyła się dla nas pozytywnie. Trafiliśmy na bardzo miłą panią sędzinę, która najpierw przesłuchała moją żonę, następnie mnie, a na końcu opiekuna prawnego Jasia. Dzięki tej rozprawie Jaś mógł przyjąć nasze nazwisko i mieć nadany docelowy PESEL, a my staliśmy się jego opiekunami prawnymi i przede wszystkim formalnie rodzicami.
Przykrości
W procesie zostawania rodzicami przydarzyło się nam kilka sytuacji i zostało wypowiedzianych wiele zwrotów, których być nie powinno. Zaczynając od tego, że byliśmy uważani za dziwaków z dwoma kotami. Po przyjęciu Jasia niemiło wspominam spotkania w naszej przychodni, o których napisałem wcześniej. Rodzina również nie zawsze zachowała się w porządku, mimo wcześniejszego zachwytu i tego, że informowaliśmy, z czym będzie wiązała się nasza adopcja.
Spotkaliśmy się z takimi tekstami w stylu „dlaczego nie dziewczynka?”, „koledzy się ze mnie śmieją, że nie trzymałem jeszcze Jasia na rękach”. To drugie to raczej próba manipulacji, jakich doznaliśmy wiele. Do tego zbędne pouczanie i brak chęci zrozumienia, że dziecko przeszło w swoim życiu zbyt wiele, jak na swój wiek i potrzebuje dużej uwagi oraz opieki.
Niektórzy patrzyli na nas, jak na wariatów, gdy mówiliśmy o tym, że jest bardzo prawdopodobne, że Jaś będzie potrzebował pomocy psychologa, chociażby ze względu na odrzucenie. Niestety niektórzy nadal uważają, że dzieci i ryby głosu nie mają; „przecież takie małe nie będzie nic pamiętało”, „niemowlę nic nie rozumie”.
Na pierwsze urodziny, które razem obchodziliśmy w większym gronie, Jaś dostał wiele prezentów, ale jeden taki, który nie wiem, czy został podarowany celowo, czy bezmyślnie. Upokorzył nas jako rodziców adopcyjnych, bo w końcu nie jesteśmy prawdziwymi rodzicami. Dla Jasia byłby również krzywdzący, gdybyśmy go kiedyś pokazali synkowi, ponieważ dotyczy dzieci biologicznych. Co prawda nie będziemy synka okłamywali o jego pochodzeniu, ale przypominanie mu o tym takim prezentem to bardzo zły pomysł.
To dopiero początek naszej adopcji drogi, więc pewnie jeszcze wiele przykrości się nam przydarzy. Będzie to również dotyczyło Jasia, niestety. Myślę, że sobie jakoś z tym poradzimy, w końcu byliśmy tego świadomi i przygotowywaliśmy się psychicznie do takich sytuacji. Będziemy tylko musieli jeszcze Jasia do tego przygotować.
Ojcostwo
Nie będę ukrywał, że obawiałem się adopcji. To jest duża niewiadoma i duża odpowiedzialność. Do podjęcia ostatecznej decyzji, że jednak to jest dobra droga, duży wpływ miał cały proces szkolenia, jaki przeszliśmy w ośrodku adopcyjnym (TBD). Do tego przeczytałem wiele książek o adopcji i wychowaniu dzieci. Zapoznałem się z przykładami wielu udanych adopcji, ale i tych nieudanych.
Gdy otrzymaliśmy propozycję dziecka, to mój świat się odwrócił do góry nogami w tym pozytywnym sensie. Nie wiem, jak to działa, ale być może przez adrenalinę, w ciągu jednego dnia moje codzienne rutyny zostały przestawione na opiekę nad dzieckiem.
Jaś jest moim oczkiem w głowie. Nie jest moim biologicznym dzieckiem, ale nie ma to dla mnie znaczenia. Nie ma moich genów i nie płynie w nim moja krew. Za to ma moją miłość i wsparcie, teraz nawet przy tak fizjologicznej czynności, jak robienie kupy. Kocham go i myślę, że przez te kilka miesięcy, częściej to ode mnie usłyszał, niż nie jedno dziecko od swoich biologicznych rodziców.
Wiem, że popełniam błędy, ale staram się ich unikać. Próbuje również rozpoznawać potrzeby Jasia, aby było mu jak najlepiej. Chciałbym być najlepszym ojcem dla mojego cudownego synka. Nie wiem, czy mi się uda, ale będę się starał, a jak zapomnę, niech ten artykuł mi to przypomni.
I na koniec
Adopcja nie jest prostym procesem. To wyzwanie, które tak, jak w przypadku rodziców biologicznych wymaga poświęcenia. Wiem, że nadal są osoby, które twierdzą, że wychowały się same i jakoś żyją, ale nie tędy droga.
Na szkoleniu oraz z poradników dowiedzieliśmy się, że adoptując jedno dziecko, w rzeczywistości jest tak, że ma się dwoje. Adoptuje się dziecko i jego bagaż, który może być całkiem duży. My tego właśnie doświadczamy i próbujemy udźwignąć ten bagaż, aby Jasiowi było lżej.
Co nam dała adopcja? Wiele trudności, nieprzespanych nocy, niepotrzebnych komentarzy i wypowiedzianych słów. Dała nam również masę szczęścia, dzięki któremu komplikacje przestają mieć znaczenie. Jaś to nasz odnaleziony puzzel, uzupełniający układankę – rodzinę dziwaków z dwoma kotami.