Za mną jest kolejny weekendowy wyjazd, na który wybrałem się z moją żonką. Tym razem był to wyjazd walentynkowo-imieninowy połączony ze zwiedzaniem. W sumie to bardziej połączony ze spacerowaniem i cieszeniem się sobą niż zwiedzaniem. A gdzie się wybraliśmy? Daleko nie musieliśmy jechać. Wybraliśmy się na zimowy wyjazd do Płocka.
Tę wycieczkę do Płocka zaplanowałem na 11 lutego, więc kilka dni przed walentynkami. Po ciężkim tygodniu w pracy nie chciało nam się wstawać rano, żeby wcześnie wyruszyć w podróż. Wyjechaliśmy dopiero w południe, więc już nie opłacało się jechać na Stare Miasto. Od razu ruszyliśmy w kierunku pensjonatu, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg.
W podróż wybrałem się z AutoMapą. Mimo tego, że droga do Płocka jest bardzo łatwa, to nawigacja przydaje się podczas chodzenia po mieście, a w szczególności w poszukiwaniu ciekawych miejsc, czy restauracji. Postanowiłem, że tym razem iPhone odstawię na bok, a przejadę się z AutoMapą dla systemu Android. W związku z tym załatwiłem sobie Samsunga Galaxy Grand Prime i zainstalowałem na nim AutoMapę.
Na pierwszy rzut oka sprzęt wygląda przyzwoicie, ale zmodyfikowany przez Samsunga system jest irytujący. Doinstalowane zbędne aplikacje. Kiepsko posortowane ustawienia. A najśmieszniejsze jest to, że systemowe aplikacje, np. Google Play same się wysypują, czego nie miałem podczas korzystania z Nexusa 5. Szkoda mi tylko właścicieli tych urządzeń, którzy płacą niemałe pieniądze za tak niedopracowane urządzenie.
Sama AutoMapa dla systemu Android według mnie wygląda przestarzale. Większość opcji działa tak, jak w AutoMapie dla systemu Windows, poza mapą, która działa płynniej i można obsługiwać ją gestami, podobnie jak w AutoMapie dla systemu iOS. W tej wersji programu dostępna jest również funkcja ostrzegania, AutoRadar. Niestety brakuje funkcji, która bardzo mi się przydaje, czyli synchronizacji POI z Miplo. Kolejną wadą jest to, że w oknie informacji o punkcie użyteczności publicznej nie są podlinkowane takie dane, jak numer telefonu, adres e-mail, czy strona internetowa. Przez to trzeba te informacje przepisywać lub skorzystać z innych źródeł.
Trasę do Płocka AutoMapa wyznaczyła przez Iłów. Przyznam się, że tędy jeszcze nie jeździłem, więc postanowiłem, że pojadę tak, jak dawniej, przez Wyszogród, a przez Iłów wrócę. Przez Wyszogród już jeździłem w celach służbowych, jak w Płocku nie było jeszcze nowego mostu. Można było wtedy jeszcze dojechać od strony Łącka, ale na starym moście zawsze były korki, więc to się nie opłacało. Poza tym polubiłem drogę przez Wyszogród, ponieważ są ładne widoki, które chciałem pokazać żonie.
Według AutoMapy trasa przez Wyszogród byłaby tylko 2 minuty dłuższa, ale jak się okazało, jadąc po swojemu, straciłem kilkanaście minut. Dlaczego? Po minięciu miejscowości Leontynów samochód ciężarowy, który jechał przed nami, zaczął zwalniać. Okazało się, że było jakieś utrudnienie na drodze, co spowodowało zablokowanie drogi w obu kierunkach. Nie wiem, co się stało, ale stałem kilka minut.
W końcu zacząłem sprawdzać, czy w AutoMapie nie ma jakieś informacji, ale niestety nie było. Początkowo się zdenerwowałem na program i usługę LiveDrive!, ale okazało się, że to nie wina programu. Zauważyłem, że usługa LiveDrive! kilkanaście minut wcześniej przestała działać ze względu na błąd połączenia z internetem. Sprawdziłem dostęp do internetu i faktycznie nie było, mimo że sygnał był dostępny. Nie wiem, czy to wina telefonu, czy operatora Play, ale przez to straciliśmy kilkanaście minut i musieliśmy nadrobić trochę kilometrów, a mogłem wcześniej posłuchać AutoMapy.
Wyszło na to, że z małą modyfikacją, ponieważ przez Stare Budy, w Iłowie dojechaliśmy do pierwotnej trasy. Tą trasą pojechaliśmy bezpośrednio do pensjonatu Arkadia, który znajduje się przy ulicy Różanej.
Droga numer 575 przebiega przez niewielkie miejscowości. W niektórych miejscowościach znajdują się ciekawe miejsca jak Pałac Józefa Mikorskiego w Słubicach, czy Pałac Skarżyńskich w miejscowości Studzieniec. Oba Pałace pochodzą z XVIII w. i na szczęście o obu nikt nie zapomniał. Mimo zniszczeń zostały odbudowane. O ile z pałacem w Słubicach nie było aż tak dużo pracy, aby przywrócić jego blask, to z pałacem w Studzieńcu tak łatwo nie było. Pałac ten był ruiną, która została odbudowana, co widać po starych zdjęciach. Nowi właściciele zrobili coś niesamowitego.
Do pensjonatu dojechaliśmy chwilę przed rozpoczęciem doby hotelowej, ale nie było najmniejszego problemu z otrzymaniem kluczy do pokoju. Sam pensjonat mieści się w dzielnicy domków jednorodzinnych, około 3 km od Starego Miasta i zachował taki sam charakter. Okolica jest cicha i spokojna, choć do centrum miasta jednak kawałek drogi jest. Pensjonat posiada swój parking, więc nie ma problemu z pozostawieniem samochodu. Za budynkiem znajduje się niewielki ogródek z małym placem zabaw dla dzieci oraz altanką, gdzie latem można spędzić miło czas. Cena za pokój nie jest niska, ale lepszej oferty chyba byśmy nie znaleźli.
Wnętrze pensjonatu wykończone jest subtelnie. Na parterze znajduje się jadalnia oraz pokój wypoczynku, gdzie można posiedzieć na wygodnych fotelach, obejrzeć telewizję, czy porozmawiać. Trafił się nam pokój na 3 piętrze. W pokoju wyposażenie jak w dobrych hotelach, czyli telewizor LCD, czajnik elektryczny, do tego kawa, herbata i woda. W łazience suszarka do włosów, co nie wszędzie jest spotykane. Przyjemny, czysty pokoik, z balkonem, a co najważniejsze, bez smrodu dymu papierosowego.
Jedyne, do czego można się przyczepić to źle przemyślana lokalizacja gniazdka, do którego podłączony był czajnik elektryczny. Dlaczego można się przyczepić? Obok gniazdka znajduje się garderoba z przesuwnymi drzwiami i gdy podłączony jest czajnik, to drzwi nie przesuwają się do końca, tylko blokują na wtyczce. Poza tym czajnik był odłączony, gdy przyszliśmy, więc maksymalnie odsunęliśmy drzwi. To spowodowało, że na początku nie mieliśmy gdzie podłączyć czajnika, który stał na stoliku zaraz przy otwartych drzwiach. Po drugiej stronie stolika nie było żadnego gniazdka, ale pomyślałem, że przecież gniazdko musi gdzieś tu być. Przesunąłem drzwi i pojawiło się to, co było nam potrzebne – gniazdko.
W pokoju chwilkę posiedzieliśmy, napiliśmy się ciepłej herbaty, zjedliśmy po kanapce i ruszyliśmy pochodzić po mieście. Pierwszą atrakcją, która nas spotkała, było przejście ulicą Górną, która pomiędzy ulicami Ośnicką i Dolną tworzy rozległy wąwóz. Musieliśmy uważać, żeby po lodzie zejść na dół i później wejść z powrotem. A byłem ciekawy, dlaczego ten odcinek w AutoMapie jest zablokowany.
Dłuższy czas szliśmy pomiędzy domkami, aż doszliśmy do Alei płk. Jana Kilińskiego. Tutaj po obu stronach ulicy Wyszogrodzkiej znajdują się Rogatki Wyszogrodzkie (Warszawskie). Oba dobrze zachowane budynki zostały zaprojektowane przez Jakuba Kubickiego i wzniesione w latach 1816-1818. Kiedyś rogatki były siedzibą władz skarbowych, które pobierały opłaty celne i drogowe. Obecnie w jednej z nich mieści się Rada Mieszkańców Osiedla „Wyszogrodzka”, a w drugiej filia Książnicy Płockiej.
Za Rogatkami Wyszogrodzkimi skręciliśmy w lewo i wzdłuż Alei płk. Jana Kilińskiego poszliśmy w stronę ZOO. Tutaj sprawdziliśmy tylko godziny otwarcia, co można zobaczyć oraz ceny za wejście. Było już za późno, aby wejść, więc byśmy nie wyrobili się, aby pochodzić po tym ogrodzie zoologicznym. Postanowiliśmy wrócić tu następnego dnia, aby na spokojnie pochodzić po ogrodzie.
Sprzed ogrodu zoologicznego zaczęliśmy schodzić w kierunku Wisły, aby pochodzić wzdłuż rzeki i po molo. Zanim zeszliśmy na Nabrzeże Stanisława Górnickiego, weszliśmy na most im. Legionów marsz. Józefa Piłsudskiego i dobrze zrobiliśmy. Z mostu mieliśmy piękny widok na zamarzniętą Wisłę, molo oraz Wzgórze Tumskie. Podczas robienia zdjęć z mostu pobrudziłem trochę kurtkę o barierkę, na której osadzona była sól drogowa. Trochę drogowcy musieli jej nasypać.
Z mostu zeszliśmy na Nabrzeże Stanisława Górnickiego, którym dostaliśmy się na molo. Oglądając wcześniej zdjęcia mola, myślałem, że jest wysunięte prostopadle, ale okazało się, że wychodzi łukiem w głąb Wisły. Molo zakończone jest budynkiem gastronomicznym, który jest nieczynny w okresie zimowym. Szkoda, ponieważ fajnie by było napić się grzańca, patrząc na Wzgórze Tumskie. Ogólnie jest to bardzo fajne miejsce do spacerowania i spędzania wolnego czasu, choć w ciepłe dni może być zbyt głośne.
Po małym spacerze po molo zaczęliśmy się zbierać, aby zobaczyć zamek. Zanim zeszliśmy z mola, wpadłem na niezbyt mądry pomysł, pochodzić po zamarzniętej Wiśle. Widziałem już wcześniej, że wiele osób spaceruje po lodzie, a co więcej, rybacy w przeręblach łowią ryby, więc stwierdziłem, że może pode mną lód się nie załamie. Jak postanowiłem, tak zrobiłem, sprawdzając wcześniej grubość lodu i czy nie ma jakichś pęknięć. Wyglądało przyzwoicie, więc żonie zostawiłem aparat fotograficzny i poszedłem do zamarzniętej łódki, aby cyknęła mi jakieś zdjęcia. Fajne uczucie, choć pomysł nie był rozsądny, ponieważ nigdy nie wiadomo, czy lód zaraz nie pęknie.
Znad Wisły poszliśmy w kierunku Wzgórza Tumskiego, zahaczając o Amfiteatr. Amfiteatr powstał w latach 60. XX wieku, ale został zmodernizowany w 2007 roku. Położony jest w charakterystycznym miejscu, pomiędzy Wisłą a Wzgórzem Tumskim. Świetne miejsce na różne imprezy, nie tylko masowe.
Weszliśmy za Wzgórze Tumskie i zaczęliśmy po nim iść w kierunku zamku książąt mazowieckich. Ten gotycki zamek został wzniesiony w XIV wieku przez króla Kazimierza Wielkiego. Do końca XV wieku był rezydencja książąt mazowieckich. Następnie został przekazany opactwu benedyktynów, którzy zmienili charakter zamku. Niestety zamek obejrzeliśmy tylko z zewnątrz, ponieważ już go zamykali, Nie było nam dane również obejrzenie go w niedzielę, ponieważ tego dnia nie jest możliwe zwiedzanie zamku.
Obok zamku znajduje się XII-wieczna świątynia rzymskokatolicka – Bazylika Katedralna pw. Wniebowzięcia NMP. Bazylika uznawana jest za najcenniejszy zabytek Płocka, czemu nie ma się co dziwić, ponieważ jest miejscem spoczynku władców Polski: Władysława I Hermana, Bolesława III Krzywoustego, Bolesława IV Kędzierzawego i Konrada I Mazowieckiego.
Spod bazyliki poszliśmy na Plac Gabriela Narutowicza, przy którym znajduje się gmach Sądu Okręgowego. Pierwotnie był to Pałac biskupi, którego budowę w 1600 r. rozpoczął biskup Wojciech Baranowski. Pod koniec XVII wieku pałac został gruntownie zmodernizowany. Jako sąd zaczął służyć pod koniec XIX wieku. Budynek robi duże wrażenie swoim rozmiarem, wyglądem i położeniem. Jeszce nie widziałem ładniejszego budynku, pełniącego funkcję Sądu.
Z Placu Gabriela Narutowicza weszliśmy w ulicę Grodzką, która otoczona jest ładnymi kamienicami. Dalej przeszliśmy na Stary Rynek. Tutaj zostaliśmy przywitani głośną muzyką, która dobiegała z lodowiska, znajdującego się na rynku. Przed lodowiskiem rosną drzewa, na których wisiały czerwone, świecące się serduszka. Wtedy sobie uświadomiłem, że przecież już w ten weekend wiele osób będzie świętowało Walentynki.
Sam rynek otoczony jest niskimi kamienicami oraz Ratuszem. Wiele z kamienic jest odnowiona, ale część jest w tragicznym stanie. Nie przypominam sobie, abym w którymś mieście widział tak zniszczone kamienice, które otaczają Stary Rynek.
W centralnej części rynku znajduje się fontanna, która akurat była ozdobiona świąteczną dekoracją. Natomiast od strony wschodniej znajduje się zabytkowy ratusz, w którym mieści się Urząd Miasta. Budynek został wzniesiony w 1827 roku przez Jakuba Kubickiego i od początku swego istnienia jest siedzibą władz miejskich. 23 września 1831 roku w ratuszu odbyło się ostatnie posiedzenie Królestwa Polskiego. Budynek jest równie imponujący, jak budynek Sądu okręgowego.
Spod ratusza ulicą Króla Kazimierza Wielkiego przeszliśmy się do ulicy Stefana Okrzei. Tutaj niestety nie zwróciliśmy uwagi na Świątynię Miłosierdzia i Miłości. Jest to świątynia mariawitów, którzy w 1906 roku odłączyli się od Kościoła rzymskokatolickie i utworzyli Kościół Starokatolicki Mariawitów. Nigdy nie słyszałem o tym odłamie kościoła chrześcijańskiego. Dowiedziałem się dopiero po przyjeździe do domu.
Katedra została wybudowana z inicjatywy Marii Franciszki Kozłowskiej w latach 1911-1914. Początkowo nosiła nazwę Nieustającej Adoracji ubłagania. Nazwa została zmieniona już w 1918 roku. Obok świątyni znajduje się klasztor, który pełni funkcję siedziby władz Kościoła Starokatolickiego Mariawitów. Szkoda, że nie zauważyłem tej świątyni, ponieważ po zdjęciach widać, że zachwyca swoim wyglądem.
Z ulicy Króla Kazimierza Wielkiego weszliśmy w ulicę Stefana Okrzei, a następnie Zduńską wróciliśmy na Stary Rynek. Stąd poszliśmy w stronę Wisły, gdzie trafiliśmy na pomnik Bolesława III Krzywoustego, który przedstawia księcia na koniu oraz grupę pieszych wojów. Pomnik został wykonany z dosyć nietypowego materiału, ponieważ z piaskowca. Oficjalne odsłonięcie tego monumentu odbyło się 28 września 2012 roku, więc dosyć niedawno.
Spod pomnika księcia Bolesława, wzdłuż skarpy poszliśmy do punktu widokowego, który mieści się na tyłach hotelu Starzyński. Skarpa jest świetnym miejscem do odpoczynku, skąd można podziwiać Wisłę. Najpiękniejsze widoki są po minięciu hotelu, skąd rozciąga się panorama na Wisłę oraz Wzgórze Tumskie na czele z zamkiem. Znajduje się tu również płatna lorneta, ale nie trzeba z niej korzystać, aby podziwiać okolicę.
Z punktu widokowego przeszliśmy na ulicę Teatralną, przy której znajduje się Liceum im. marszałka Stanisława Małachowskiego. Jest to najstarsza szkoła średnia w Polsce, która została założona w 1180 roku. Uczniami tej szkoły byli Ignacy Mościcki, Tadeusz Mazowiecki, czy Tony Halik.
Po drugiej stronie ulicy Teatralnej, na tyłach Sądu Okręgowego, znajduje się symboliczna brama do parku diecezjalnego. Zaraz za bramą znajduje się mosiężny odlew dawnej siedziby teatru, który przypomina, że w tym miejscu znajdował się pierwszy płocki teatr. W 1940 roku teatr został zburzony przez niemieckie władze hitlerowskie. Nowy teatr wznowił swoją działalność dopiero w 1975 roku, ale już w innym miejscu.
Było blisko godziny 18, więc zebraliśmy się na obiad. Będąc jeszcze w domu, ustaliliśmy, że przejdziemy się do Browaru Tumskiego, gdzie jest warzelnia piwa. Restauracja znajduje się przy Starym Rynku 13, więc po kilku minutach byliśmy na miejscu.
W Browarze Tumskim od razu po wejściu zostaliśmy zapytani, czy mamy rezerwację. Dotarło do mnie, że jesteśmy przed Walentynkami i stoliki mogą być zajęte. Na szczęście miły kelner znalazł dla nas stolik, który był zarezerwowany dopiero od godziny 20, więc mieliśmy dwie godziny na posilenie się. Klientów już o tej porze było mnóstwo, a co dopiero później.
Zamówiliśmy po desce piwa i placku po zbójnicku. Kelner najpierw przyniósł deski, na których było po pięć różnych piw. Piwa były w kufelkach o pojemności 0,2 l. Oczywiście kelner opisał każdy rodzaj piwa. Taka deska piw to świetna sprawa, aby popróbować różne smaki piw. Mi najbardziej smakowały stout oraz pszeniczne miodowe. Mojej żonie najbardziej posmakowało pszeniczne miodowe, delikatne piwo z odrobiną słodyczy.
Minął jakiś czas i otrzymaliśmy obiad. Może dla niektórych placek po zbójnicku jest dziwnym daniem obiadowym, ale wraz z żoną lubimy jeść takie połączenie placka ziemniaczanego z mięsem i w wielu miejscach właśnie to danie zamawiamy. Placek, który otrzymaliśmy w Browarze Tumskim, był wystarczającego rozmiaru i ładnie ozdobiony, a do tego bardzo smaczny.
W spokoju i miłej atmosferze najedliśmy się i wypiliśmy dobre piwa. Z chęcią byśmy posiedzieli dłużej, ale niestety czas rezerwacji się zbliżał, mimo że nikt nas nie popędzał. Obsługa, dania i piwa sprawiają, że to miejsce jest odwiedzane przez wiele osób, więc mieliśmy szczęście, że mogliśmy w nim posiedzieć i skosztować co nieco. Fajną sprawą jest możliwość zakupienia piwa firmowego w butelkach o pojemności 0,3 l. Podsumowując, muszę stwierdzić, że warto się tu pojawić i mam nadzieję, że kolejnym razem znowu skorzystam z oferty tej restauracji.
Wychodząc z restauracji, usłyszeliśmy, jak wiele osób mówiło, że muszą iść gdzieś dalej na kolację, ponieważ w okolicznych lokalach gastronomicznych wszystkie miejsca były już zajęte. Uff. Nam się udało, więc przed wróceniem do pensjonatu pochodziliśmy chwilę po Starym Mieście.
Przeszliśmy się jeszcze na ulicę Tumską, której początku sięgają XIX wieku. Obecnie pełni funkcję deptaka, a jeszcze w latach 70. XX wieku poruszały się po niej samochody. Deptak ma długość 700 metrów. My przeszliśmy się tylko kawałek, ponieważ do pomnika Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej.
Wracając ze spaceru, a wracaliśmy inną drogą, żeby nie iść po lodzie na ulicy Górnej, zaszliśmy do sklepu spożywczego na małe zakupy. Kupiliśmy jeszcze po piwku z myślą, że w pensjonacie wypijemy. Niestety po dojściu do pensjonatu przygotowaliśmy się do snu i już nie chciało nam się otwierać piwa. Obejrzeliśmy kawałek jakiegoś filmu, którego tytułu nawet nie pamiętam i poszliśmy spać.
Następnego dnia zebraliśmy się wcześniej z łóżka, ponieważ o godzinie 8 mieliśmy zarezerwowane śniadanie. Śniadanie było wliczone w cenę noclegu. Przygotowaliśmy się trochę i zeszliśmy się posilić, a było czym. W jadalni czekał na nas stół szwedzki, na którym wyłożone były wędliny, sery, serki, sałatki, dżemy, ugotowane parówki, a do tego pani obsługująca kuchnię zaproponowała świeżą jajecznicę. Skorzystaliśmy z propozycji, a do tego dołożyliśmy sobie inne produkty i usiedliśmy przy wyznaczonym stoliku.
Po sycącym i smacznym śniadaniu wróciliśmy do pokoju, aby przygotować się do wymeldowania i dalszego zwiedzania miasta. W końcu czekał na nas spacer po ogrodzie zoologicznym. W związku z tym pomalutku, na spokojnie przygotowaliśmy się do wymeldowania. W międzyczasie w AutoMapie wyznaczyłem sobie trasę do domu z punktem pośrednim na parkingu przy molo.
Niestety podczas tworzenia trasy trafiłem na kolejny błąd tego „świetnego” urządzenia, którym jest Samsunga Galaxy Grand Prime. Co się stało? AutoMapa nie mogła znaleźć sygnału GPS, więc ze sklepu GooglePlay pobrałem darmową aplikację GPSTest. Po jej uruchomieniu okazało się, że urządzenie nie widzi satelitów. Dopiero po ponownym uruchomieniu urządzenia sygnał został znaleziony.
Przyszedł czas na pożegnanie się z pensjonatem, w którym miło spędziliśmy czas i zjedliśmy smaczne śniadanie. Po wymeldowaniu się samochodem ruszyliśmy na parking pod Wzgórzem Tumskim, aby stamtąd przejść się do ZOO, zahaczając o miejsca, których jeszcze nie widzieliśmy.
Zaparkowaliśmy przy Nabrzeżu Stanisława Górnickiego i przez Park Solne Żupy przeszliśmy do Parku im. Władysława Broniewskiego. Po wejściu na wzgórze zobaczyliśmy ogromny, ponieważ prawie dziesięciometrowy, pomnik upamiętniający Władysława Broniewskiego. Pomnik autorstwa Kazimierza Gustawa oraz Józefa Niedżwieckiego we współpracy z Edmundem Matuszkiem Zemły został odlany z brązu i odsłonięty 25 czerwca 1972 roku. Z pomnika w stronę Wisły spogląda twarz poety, która otoczona jest cytatami z jego dzieł:
Uczyli mnie polskiej mowy
ludzie stąd.
Poszum od morza surowy.
Uczył mnie polskiej mowy
dąb
Z Tumskiej spoglądam Góry na Królewski Las
Piękne jesteś Mazowsze, skąd wziąłem skrzydła do lotu
A jedno skrzydło wiersza to śmierć,
a drugie skrzydło miłość
ja jestem kamień, który do Polski,
z szańca rzucali na szaniec.
I jestem w Polsce, i ramię w ramię
idę z moim narodem.
Ja z murarzami, z inżynierami –
przodem!
Piękne? Prawda?
Monument stoi na podeście, który wyłożony jest gładkimi płytami, które są bardzo śliskie. Można powiedzieć, że ten podest funkcjonuje jak lodowisko. Musieliśmy uważać, żeby się nie przewrócić.
Spod pomnika ulicą generała Tadeusza Kościuszki mijaliśmy kamienice, aż dotarliśmy do zabytkowej wieży ciśnień. Wieża, która znajduje się na placu generała Jarosława Dąbrowskiego, została zbudowana z w 1894 roku. Jest to pięciokondygnacyjny, ośmioboczny budynek wykonany z czerwonej cegły, w którym obecnie mieści się restauracja Wieża ciśnień. Bardzo fajnie, że ktoś miał pomysł, aby ten nietypowy budynek dalej służył przede wszystkim łakomczuchom.
Minęliśmy Wieżę ciśnień i ulicą Warszawską doszliśmy do Alei pułkownika Jana Kilińskiego. Przeszliśmy na drugą stronę i poszliśmy do ogrodu zoologicznego. Trochę się zdziwiłem, że w taki chłodny, zimowy dzień wiele rodzin z dziećmi przyszło do ZOO. Jak się okazało było warto i osoby, które odwiedzają ten ogród, wiedzą co robią.
Kupiliśmy bilety, wzięliśmy plan trasy zimowego zwiedzania ZOO i weszliśmy na teren ogrodu.
Pierwszym obiektem, do którego weszliśmy, był Pawilon tamaryn i marmozet, gdzie można zobaczyć takie gatunki jak: tamaryna złotoręka, lwiatka złota, pigmejka, tamaryna białoczuba, tamaryna cesarska, miko czarny oraz bolita południowy. Dalej przeszliśmy do Pawilonu ptaków tropikalnych. Tutaj można zobaczyć takie gatunki jak: koroniec plamoczuby, ara szafirowa i zielona, tukan tęczodzioby, dzioborożec – toko czarnoskrzydły, kraska, czy żołna.
Kolejnym obiektem było Herpetarium, ale po drodze natknęliśmy się na szalejące makaki japońskie. W herpetarium znajdują się płazy, gady oraz bezkręgowce lądowe. Fajnym miejscem jest oszklona „wyspa” tropikalna, przez którą przebiega jednokierunkowa ścieżka. Jest to pomieszczenie, w którym znajduje się mnóstwo roślin, oczko wodne, w którym pływają żółwie, a do tego latem latają motyle. Innym ciekawym, ale jednocześnie odrażającym miejscem jest ekspozycja z karaczanami madagaskarskimi. Duże, ohydne robale chodzą po pniu, który otoczony jest przez około 40-centymetrowy mur.
O godzinie 12 do herpetarium przyszli pracownicy ogrodu zoologicznego wraz ze swoimi podopiecznymi, dwoma pytonami. Jeden z nich miał długość około 1 metra, a drugi ponad 2 metry i ten swoim rozmiarem robił niesamowite wrażenie. Atrakcją tego pokazu była możliwość dotykania tych gadów, a nawet wzięcie ich na ręce.
Nie skorzystaliśmy z możliwości dotykania pytonów, tylko poszliśmy do wyremontowanego Akwarium, które znajduje się na niższej kondygnacji Herpetarium. Tutaj przywitała nas informacja o konkursie na najładniejsze zdjęcie ryb, więc fotografów było sporo. Akwarium swoim wyglądem przypomina to, które jest we Wrocławiu, ale jest zdecydowanie mniejsze, no i nie ma szklanego tunelu otoczonego rybami.
Będąc w Akwarium, zastanawiałem się, czy podczas opuszczania Herpetarium, nie spróbować wziąć na ręce pytona, o ile byłaby jeszcze taka możliwość. Nigdy w życiu tego nie robiłem, więc się przemogłem i spróbowałem. Zacząłem od większego, ponad 20-kilogramowego okazu. Poziom adrenaliny podskoczył. Myślałem, że wąż będzie miał śliską skórę, ale tak nie było. Pyton był delikatny w dotyku, choć w niektórych miejscach miał odstające łuski. Trzeba było delikatnie się z nim obchodzić, ponieważ po każdym gwałtowniejszym ruchu zaczynał się zaciskać. Jest to spowodowane tym, że żeby się dobrze i spokojnie czuł, musi leżeć na stabilnym „podłożu”. Na ręce wziąłem też mniejszego pytona. Ten po krótkim obcowaniu z większym kuzynem wydawał się, jakby był zabawką, która od czasu do czasu pokazuje swój rozdwojony język.
Po wyjściu z Herpetarium przy zamkniętym pawilonie z żyrafami poszliśmy w stronę Alei Sów. Tutaj można zobaczyć ciekawe gatunki sów, które zamknięte są w klatkach. Najbardziej spodobała mi się sowa śnieżna, zwana również puchacz śnieżny.
Z Alei Sów skierowaliśmy się w stronę basenu z fokami, gdzie o godzinie 13 miał nastąpić pokaz ich karmienia. Idąc na pokaz, przeszliśmy obok osła domowego rasy Poitou. Jest to rasa największych osłów, którą dodatkowo charakteryzuje długa sierść. Trudno uwierzyć, że na świecie istnieje tylko około 200 sztuk zwierząt czystej rasy Poitou.
Dosłownie 2 minuty przed godziną 13 doszliśmy do zamarzniętego basenu, w którym były wydrążone przeręble, aby foki mogły wychodzić z wody. Zaraz podeszła jakaś pani z wnuczkiem, popatrzyli się i zaczęli odchodzić, ale poinformowałem ich, że za chwilę będzie pokaz karmienia, więc się ucieszyli i zostali popatrzeć. Chwilę po rozpoczęciu pokazu zjawiło się więcej osób.
Sam pokaz wyglądał tak, że przyszło dwóch opiekunów z rybami i narzędziami do pokazu. Te narzędzia to były pręty z metalowymi podstawkami. Podstawki od zewnątrz miały różne kolory. Jak się okazało, każda foka miała przypisana swoje narzędzie z podstawką w odpowiednim kolorze. Opiekunowie kładli te przyrządy na ziemi, a foki musiały nosem dotknąć swój egzemplarz. Po wykonaniu zadania dostawały ryby do jedzenia. Opiekunowie podczas pokazu dla zabawy trochę oszukiwali, odsuwając narzędzia, gdy foki próbowały je dotknąć. Zwierzęta dzielnie wykonywały polecenia oprócz jednej, która chyba była ciężarna. Jedna samica była tak wielka, że miała problem z wyjściem na powierzchnię, a jak wyszła, to nie mogła z powrotem wskoczyć do wody, co śmiesznie wyglądało.
Pokaz trwał około 10 minut, ale fajnie się go oglądało, co uwieczniłem na nagraniu. Trochę z zimna już mnie ręka zaczęła boleć, ale uważam, że było warto to zrobić i mam nadzieję, że nagranie spodoba się czytelnikom.
Z pokazu karmienia fok poszliśmy zobaczyć daniele i renifery. Po drodze minęliśmy żurawie mandżurskie. Daniele zobaczyliśmy, ale niestety reniferów już nie. Nie było ich widać. Pewnie schowały się w swojej obórce.
Obok wybiegu dla reniferów zaczęliśmy iść w kierunku bielików i cietrzewi. Bielik olbrzymi (orłan) od razu skojarzył mi się z orłem z kreskówek. Sporych rozmiarów ptaszysko z grubym dziobem. Piękny i zarazem niebezpieczny, zerkał tylko w stronę cietrzewi, które pewnie schrupałby na obiad. Cietrzewie wyglądem przypominają kuropatwy. Samiec jest różnokolorowy, natomiast samica brązowa z rdzawymi prążkami. W Polsce można je spotkać na wolności w okresie lęgowym. Występują we wschodnich regionach kraju.
Po minięciu cietrzewi zeszliśmy na taras widokowy, z którego mieliśmy piękny widok na przepływającą niedaleko zamarzniętą Wisłę. Latem musi być jeszcze ładniej, a do tego można oglądać wiele zwierząt, które wypuszczane są na zewnątrz tylko w ciepłe dni, np. szympansy.
Z tarasu poszliśmy zobaczyć ostatnie zwierzęta znajdujące się na trasie zimowego zwiedzania ZOO. Rodzynki zostawiliśmy sobie na sam koniec. Tymi rodzynkami były pantery śnieżne i tygrysy syberyjskie. Nigdy nie widziałem tych dużych kotów biegających po śniegu, więc w końcu miałem okazję to zrobić. Przed dojściem do ich wybiegów minęliśmy gorale chińskie, które zaliczane są do koziorożców. Wyglądają jak dobrze zbudowane kozy.
Wybieg z tygrysami minęliśmy, nie widząc zwierząt. Dopiero po przyjrzeniu się zauważyłem w oddali schowanego się za krzakiem tygrysa. Zawiodłem się, że nie mogę zobaczyć go całego. Inne osoby również chyba się zawiodły, ponieważ szybko odeszły. W związku z tym zacząłem przyglądać się panterom śnieżnym. Na początku w oczy rzucił się tylko jeden osobnik, który spacerował po wybiegu, ale po jakimś czasie zauważyłem jeszcze jedną panterę, która leżała za kosodrzewiną.
Odchodząc od wybiegu z panterami, żona zauważyła, że pojawił się drugi tygrys. Podszedłem do wybiegu i faktycznie wyszedł drugi osobnik, który zaczął biegać i pokazywać swoje wielkie ząbki. Piękny, wielki kot w końcu pokazał się w całej okazałości. Ciężko było go uchwycić, ponieważ biegał z miejsca na miejsca, ale kilka zdjęć udało mi się zrobić, więc zadowolony odszedłem od wybiegu.
Na tym zakończyliśmy zimowy spacer po płockim ogrodzie zoologicznym, ale jeszcze nie wyjeżdżaliśmy z Płocka. Przed wyjazdem chcieliśmy jeszcze coś zjeść i chwilkę pochodzić po Starym Mieście. W związku z tym ulicą gen. Tadeusza Kościuszki doszliśmy do ulicy Grodzkiej, gdzie zaczęliśmy szukać miejsca, w którym moglibyśmy przysiąść.
Sprawdziliśmy oferty w kilku lokalach położonych przy rynku. Myśleliśmy również, aby ponownie zajść do Browaru Tumskiego, ale stwierdziliśmy, że fajnie by było poznać inne miejsce. Wybraliśmy restaurację Antrykot Steakhouse, położoną przy Starym Rynku 25. Po wejściu do lokalu okazało się, że stoliki są już zarezerwowane, ale na szczęście kelner znalazł jeden dla nas. Ostatni stolik chyba czekał na nas.
Wygodnie usiedliśmy w tym niewielkim lokalu, wypełnionym klientami, na szczęście nie po brzegi. Przytulne miejsce, które jest często odwiedzane, a przynajmniej odniosłem takie wrażenie. Moja żona zamówiła kawę i Fit Chicken Burger, ja rozgrzewającą lemoniadę i burgera o nazwie B.B.Qing, a do tego wzięliśmy frytki z batatów, które uwielbiamy. Do frytek dobraliśmy firmowy sos o nazwie Antrykot.
W skład Fit Chicken Burger wchodzą: pierś kurczaka, salsa pomidorowa, sos winegret, rukola, sałata, pomidor, ogórek konserwowy i cebula. Natomiast w skład B.B.Qing: wołowina, ser cheddar, bekon, majonez, sałata, sos barbecue, salsa pomidorowa, pomidor i cebula. Do wyboru dostępne są bułki pszenna z ziarnami, grahamka z jagodami goji lub bezglutenowa z orzechami i siemieniem lnianym. Żona wybrała pszenną, a ja grahamkę.
Pierwszy raz piłem rozgrzewającą lemoniadę. Co prawda nie była tania, ale za to przepyszna. Burgery również były wyśmienite i dosyć duże. Zdecydowanie wystarczyły na obiad, ponieważ po ich zjedzeniu mieliśmy problem ze zmieszczeniem frytek z batatów. Sos do frytek również był pyszny. Połączenie majonezu z ketchupem i ostrą papryką, świetna sprawa. Do końca dnia nic już nie jedliśmy, nie byliśmy w stanie.
Opuściliśmy restaurację i poszliśmy w stronę skarpy. Przeszliśmy wzdłuż wzgórza, mijając hotel Starzyński. Zatrzymaliśmy się przy zamku, żeby porobić sobie zdjęcia z widokiem na molo i Wisłę. Przy okazji zrobiliśmy zdjęcia innym osobom. Po czym zeszliśmy na nabrzeże, wsiedliśmy do samochodu i ruszyliśmy do domu.
Tak zakończył się nasz zimowy wyjazd do Płocka. Miasta, w którym można przyjemnie spędzić wolny czas, zobaczyć ciekawe miejsca, dobrze zjeść i wypić dobre piwo. Polecam każdemu przyjazd tutaj.
Jeszcze są miejsca, które musimy w Płocku odwiedzić, więc mamy nadzieję, że ponownie przyjedziemy, ale tym razem w jakiś ciepły, słoneczny dzień albo weekend, aby dłużej posiedzieć. Na szczęście aż tak daleko nie mamy, więc nie powinno być z tym problemu.