W lipcu 2016 roku wraz z żoną kupiliśmy sobie voucher poprzez serwis Wyjątkowy Prezent z myślą o następnych wakacjach, a dokładnie o krótkim, letnim wyjeździe. Tym prezentem był Weekend w dworku SPA dla dwojga. Co prawda już wcześniej zdecydowaliśmy się na zakup tego prezentu, ale czekaliśmy do lipca, aby można było go wykorzystać w wakacje 2017 roku.
Rezerwacji w Dworku Mechelinki dokonywałem w grudniu 2016 roku, ale już pierwszy termin, który podałem, okazał się nierealny. Zostałem poproszony o wybór innego terminu, ponieważ ten był wyłączony z rezerwacji poprzez Wyjątkowy Prezent. W serwisie Wyjątkowy Prezent takich informacji nie ma, więc zapytałem się, dlaczego ten termin został wyłączony z rezerwacji i poprosiłem o rezerwację kolejnego weekendu. Otrzymałem potwierdzenie rezerwacji w tym terminie oraz informację, że w weekend, który wcześniej podałem, nie może być zrealizowana rezerwacja ze względu na odbywający się Open’er.
Następny weekend również nam odpowiadał, więc afery nie robiłem, choć nie spodobało mi się takie postępowanie. Dlaczego osoby korzystające z vouchera serwisu Wyjątkowy Prezent mają być gorzej traktowani? Tego nie rozumiem.
Po zatwierdzeniu rezerwacji pozostało wybrać środek transportu. Postanowiliśmy polecieć do Gdańska, a stamtąd dojechać do Mechelinek przez Gdynię. Wrócić mieliśmy Pendolino, więc wystarczyło poczekać, aż będą dostępne terminy rezerwacji biletów.
Ryanair jako pierwszy środek transportu udostępnił możliwość rezerwacji, więc od razu zakupiłem bilety. Niestety mimo zakupu biletów w tym samym czasie, przewoźnik wybrał dla nas miejsca w innych częściach samolotu. W związku z tym dokupiłem usługę wybrania miejsca, abym mógł siedzieć obok żony. Kilka miesięcy później okazało się, że Ryanait robi tak specjalnie, aby zarobić na dodatkowych usługach. Przez to przewoźnik traci w oczach klienta.
Zakup biletu na przejazd Pendolino niestety się nie powiódł. Rezerwację biletów można było dokonać dopiero miesiąc przed wyjazdem, a do tego cena okazała się ponad dwa razy wyższa od lotu. Wybraliśmy więc podróż pociągiem Kolei Mazowieckich, który nazywa się Słoneczny. Koszt biletu zdecydowanie niższy, a do tego różnica w czasie przejazdu niewielka. Komfort podróży również zbliżony, więc nic nie straciliśmy.
W kwietniu otrzymałem niezbyt przyjemną wiadomość z Dworku Mechelinki, że z powodu błędu recepcjonistki moja rezerwacja będzie anulowana i zaoferowano mi rezerwację poza sezonem, czyli do 27 czerwca lub od września. Tu niestety ciśnienie mi się podniosło. Zgodziłem się już na jedną zmianę terminu, ale kolejna, to już za dużo. W szczególności, że miałem już zakupione bilety. W związku z tym odpisałem, że termin został już ustalony i nie zgadzam się na zmianę kolejnego terminu.
Poczekałem około 2 tygodni na odpowiedź, ale niestety nic nie otrzymałem, więc w końcu nie wiedziałem, czy mam anulowaną rezerwację, czy nie. Poprosiłem żonę, aby odezwała się w tej sprawie do Wyjątkowego Prezentu, ponieważ na jej adres e-mail był zamawiany voucher, choć to w sumie nie powinno mieć znaczenia. Okazało się, że rezerwacja nie została anulowana i spokojnie możemy jechać do Dworku Mechelinki.
Zastanawialiśmy się, czy jednak nie zamienić prezentu na jakiś inny. Po tym, jak zostaliśmy potraktowani, ryzykowne było pojechanie do Mechelinek, ponieważ nie wiadomo było, czy nie będzie czekał na nas kolejny psikus. W końcu stwierdziliśmy, że zaryzykujemy i pojedziemy, a najwyżej będziemy nocowali na plaży 🙂
7 lipca z kilkunastominutowym opóźnieniem wylecieliśmy z warszawskiego lotniska im. Fryderyka Chopina. Opóźnienie wynikało z dużej liczby pasażerów. Po około godzinnym locie dotarliśmy do gdańskiego lotniska im. Lecha Wałęsy, skąd Szybką Koleją Miejską dojechaliśmy do dworca Gdańsk Główny. Tutaj udało nam się znaleźć wolną skrytkę bagażową, w której zostawiliśmy zbędne rzeczy, a następnie ruszyliśmy na spacer po Głównym Mieście.
Początkowo ruszyliśmy wzdłuż ulicy Karmelickiej i Jana Heweliusza, gdzie nic ciekawego nie zobaczyliśmy. Następnie skręciliśmy w ulicę Łagiewniki i zaczęliśmy iść przy kanale Raduńskim w kierunku Wielkiego Młyna. Po drodze minęliśmy pomnik Jana Heweliusza, który został ufundowany przez mieszkańców w 1973 roku. W końcu dotarliśmy do tego niezwykłego budynku, jakim jest Wielki Młyn.
Wielki Młyn jest zabytkowym młynem wodnym, który w połowie XIV wieku Krzyżacy wybudowali na sztucznej wysepce, znanej obecnie pod nazwą Wyspa Młyńska. Obiekt o wysokości 26 metrów i długości 41 metrów posiadał 18 kół wodnych, które napędzał Kanał Raduni. Dzięki swoim rozmiarom, poza rolą młyna pełnił również funkcję spichlerza i piekarni. Obecnie ten przykuwający oko obiekt jest częścią Muzeum Bursztynu, a do 2016 znajdowały się w nim sklepy i restauracja.
W pobliżu Wielkiego Młyna znajduje się najstarszy kościół na Starym Mieście. Mowa o kościele św. Katarzyny, który powstał w latach 1227-1239, a w XIV wieku został rozbudowany. Kościół w czasie swojej długiej historii wielokrotnie był odbudowywany. W szczególności trapiły go pożary, ostatni w 2006 roku, ale również do odbudowy przyczyniały się inne kataklizmy, jak sztorm w 1953 roku, który spowodował zawalenie się wschodniego szczytu nawy południowej prezbiterium.
Kolejnym przykuwającym obiektem w okolicy jest zabytkowa Baszta Jacek, która była częścią fortyfikacji Głównego Miasta. Ta najwyższa ze średniowiecznych baszt gdańskich, bo o wysokości 36 metrów, została wybudowana w 1400 roku. W 1945 roku uszkodzeniu uległ dach, górne partie murów oraz zostało wypalone wnętrze. W tym samych roku nadano jej nazwę Jacek, na cześć św. Jacka Odrowąża, który przyczynił się do sprowadzenia zakonu dominikanów do Gdańska. W 1955 roku ukończono jej odbudowę, wzorując się na rycinach z 1556 roku.
Spod baszty przeszliśmy na Podwale Staromiejskie, gdzie dotarliśmy do pomnika upamiętniającego osoby poległe za polskość Gdańska w okresie od początku XIV wieku do końca II Wojny Światowej. Pomnik Tym co za polskość Gdańska został wybudowany według projektu Wawrzyńca Sampa w kształcie betonowych bloków, na których znajdują się płaskorzeźby. Został odsłonięty 28 grudnia 1969 roku. Monument symbolizuje topór wbity w ziemię,
W pobliżu pomnika znajduje się kolejna zabytkowa baszta. Gotycka Baszta Łabędź była najdalej na północ wysuniętą częścią średniowiecznej fortyfikacji Głównego Miasta. Została wybudowana w drugiej połowie XIV wieku na fundamentach Baszty Rybackiej. W XV wieku została zniszczona przez mieszkańców, a następnie odbudowana. Podczas odbudowy zyskała nową kondygnację. W czasie II Wojny Światowej baszta ponownie została zniszczona, ale odbudowano ją w 1967 roku. Obecnie znajduje się w niej restauracja, która swoim nietypowym charakterem przyciąga klientów.
Po minięciu baszty doszliśmy do Motławy, wzdłuż której przeszliśmy do kładki, która akurat się opuszczała. Mechanizm podnoszenia kładki znajduje się po stronie wyspy Ołowianka i uruchamia się, gdy przepływają statki turystyczne. Dobrze, że powstała taka kładka, ponieważ dzięki temu można szybciej się przemieszczać pomiędzy Zamczyskiem a Ołowianką.
Przeszliśmy na Ołowiankę i odnowionym pobrzeżem, mijając statek Sołdek, w którym mieści się filia Narodowego Muzeum Morskiego, ruszyliśmy w stronę spichlerzy, skąd mieliśmy świetny widok na budowle po drugiej stronie Motławy. Jednym z wyróżniających się budynków jest oczywiście zabytkowy dźwig portowy, który pełni również funkcję bramy wodnej.
Żuraw, bo ten budynek mam na myśli, jest najstarszym z zachowanych dźwigów portowych średniowiecznej Europy. Został wybudowany w latach 1442-1444, choć jego historia sięga połowy XIV wieku. Budynek składa się z dwóch ceglanych wież i drewnianego mechanizmu dźwigowego, który przede wszystkim służył do załadunku towarów i balastu na statki. Obecnie mieści się w nim filia Narodowego Muzeum Morskiego.
Zaraz po minięciu spichlerzy, a przed mostem Kamieniarskim kontem oka zobaczyłem niewielką figurkę, stojącą na chodniku. Początkowo myślałem, że to figurka jakieś małpki, ale po przeczytaniu pobliskiej tabliczki okazało się, że jest to Lew Heweliusz, jedna z kilku figurek, które wzorowane są na wrocławskich Krasnalach.
Po przejściu przez most Kamieniarski wzdłuż ulicy Szafarniej doszliśmy do mostu przy Bramie Stągiewnej. Przez most przeszliśmy na Wyspę Spichrzów, gdzie zatrzymaliśmy się na pomoście z drugiej strony wyspy, skąd mieliśmy świetny widok na pobliskie, zabytkowe kamienice, a do tego byliśmy trochę oddaleni, od tego dzikiego tłumu, który był po drugiej stronie Motławy.
Brama Stągiewna znana jest również pod nazwą Stągwie Mleczne. Jest to zabytkowa brama miejska, składająca się z dwóch wież obronnych, które zostały wybudowane w XVI wieku jako część fortyfikacji. Nazwa Stągwie Mleczne wzięła się z tego, że większa wieża kształtem przypomina starą bańkę na mleko.
Fajnie było posiedzieć nad wodą w ten ciepły, słoneczny dzień, ale postanowiliśmy przejść na drugą stronę Motławy, tak do tego tłumu, i zobaczyć, gdzie można by było napić się czegoś zimnego. Po krótkim spacerze, zahaczając o sklepiki z biżuterią z bursztynu, dotarliśmy do restauracji Żuraw. W tym klimatycznym miejscu, które otoczone jest przez zabytkowe kamienice, dźwig portowy oraz Motławę, wypiliśmy po pysznej, mrożonej kawie.
Nie chciało się nam stąd ruszać, ale powoli musieliśmy zbierać się już do Mechelinek, a jeszcze chwilę chcieliśmy pochodzić po Gdańsku. Poza tym zaczęły pojawiać się ciemne chmury, więc woleliśmy nie ryzykować.
Z restauracji Żuraw, Długim Pobrzeżem wróciliśmy do Zielonej Bramy, która została wybudowana w latach 1564-1568 przez Regniera z Amsterdamu i Hansa Kramera z Drezna. Miała być rezydencją królów polskich, ale nie miała okazji ich gościć. Początkowo w budynku mieściło się Towarzystwo Przyrodnicze, które zostało przeniesione do Domu Przyrodników. Od 1880 roku do 1939 roku w budynku była siedziba Zachodniopruskiego Muzeum Prowincjonalnego. Obecnie mieści się w nim filia Muzeum Narodowego oraz Gdańska Galeria Fotografii.
Przez Zieloną Bramę przeszliśmy na Długi Targ, gdzie znaleźliśmy się wśród pięknie ozdobionych i zadbanych kamienic, aż człowiek zaczyna się zastanawiać, czy się nie cofnął w czasie. Tylko do teraźniejszości sprowadza widok parasoli oraz duża liczba turystów.
Na Długim Targu chyba największą atrakcją jest fontanna Neptuna, a przynajmniej jest to najbardziej rozpoznawalne miejsce. Ta wykonana z brązu rzeźba boga morza została odlana w około 1615 roku. Natomiast uruchomienie fontanny nastąpiło dopiero w 1633 roku. Teraz, po przeszło 4 wiekach i kilku renowacjach nadal możemy ją podziwiać.
Kolejnym ciekawym obiektem na Długim Targu, którego historia sięga XIV wieku, jest Dwór Artusa. Nazwa została zaczerpnięta z legendy o średniowiecznym, angielskim królu Arturze. Budynek był miejscem spotkań przede wszystkim bogatych mieszkańców Gdańska. Spełniał funkcję domu zabaw, gdzie członkowie za opłatą mogli oglądać występy śpiewaków, cyrkowców, czy muzyków. Obecnie nie trzeba być bogatym mieszkańcem, aby wejść do środka, gdyż w budynku funkcjonuje oddział Muzeum Historycznego Miasta Gdańska.
Obok Dworu Artusa znajduje się gotycko-renesansowy budynek, w którym mieścił się ratusz Głównego Miasta. Obecnie mieści się w nim Muzeum Historyczne Miasta Gdańska. Historia budynku ratusza sięga początku XIV wieku, ponieważ z tego okresu pochodzą najstarsze jego fragmenty. Budynek wielokrotnie był rozbudowywany ze względu na rozrastanie się miasta, czy zmiany ustroju. Ostatnie większe zmiany miały miejsce w XIX wieku, choć bombardowanie w 1945 roku spowodowało poważne zniszczenia. Na szczęście obyło się bez całkowitej odbudowy ratusza. Udało się wyremontować go i do dziś góruje nad Długim Targiem.
Z Długiego Targu przez Złotą Bramę przeszliśmy na Targ Węglowy. Tutaj akurat odbywał się jarmark z regionalnymi produktami, gdzie na spróbowanie kupiliśmy kilka piw marki Koreb: Miodowe, Herbowe oraz American IPA. Piwa zostawiliśmy sobie na później, aby wypić je w miłej, nadmorskiej atmosferze, słuchając szumu fal i śpiewu ptaków.
Złota Brama inaczej zwana Bramą Długouliczną lub Bramą ulicy Długiej została wzniesiona w 1612 roku, w miejscu gotyckiej bramy z XIV wieku. Od strony północnej przylega do niej Dwór Bractwa św. Jerzego, który został wybudowany wcześniej, ponieważ pod koniec XV wieku.
Zostawiając w tyle Złotą Bramę oraz Muzeum Bursztynu przeszliśmy przy Słomianej baszcie, a następnie pomniku Jana III Sobieskiego. Dalej ruszyliśmy ulicami Kowalską, Korzenną i Karmelicką, dochodząc do dworca kolejowego, skąd musieliśmy odebrać bagaże i ruszyć w dalszą podróż.
Baszta Słomiana jest zabytkową, ośmioboczną basztą warowną, która została wzniesiona w drugiej połowie XIV wieku. Baszta Słomiana pełniła funkcję dodatkowej ochrony obwarowań Głównego Miasta. Obecnie znajdują się w niej sale Akademii Sztuk Pięknych.
Pomnik króla Jana III Sobieskiego jest jednym z najstarszych pomników w Gdańsku. Ten odlany z brązu pomnik został odsłonięty 20 listopada 1898 roku we Lwowie. W 1944 roku, gdy Lwów został zajęty przez Związek Radziecki, planowane przerobić rzeźbę króla Sobieskiego na Bohdana Chmielnickiego. Na szczęście do tego nie doszło i w 1950 roku pomnik został przekazany polskim władzom, które umieściły go w parku w Wilanowie. W Gdańsku pomnik został odsłonięty dopiero w 1965 roku.
Dworzec kolejowy Gdańsk Główny jest największą stacją kolejową w Gdańsku. Budynek został wybudowany w latach 1894-1900 w stylu tak zwanego „gdańskiego renesansu”. Do budowy gmachu dworca oraz wieży użyto cegły, a ozdoby zostały wykonane z piaskowca z Wartkowic. W 1945 roku pod koniec II Wojny Światowej ten piękny gmach został podpalony, ale po wojnie udało się go odrestaurować, dzięki czemu do dziś możemy go podziwiać w praktycznie niezmienionym stylu.
Gdańsk opuszczaliśmy, omijając wiele miejsc, które warto zobaczyć. Jest tu bardzo dużo ciekawych miejsc, na które trzeba poświęcić więcej czasu, niż tylko kilka godzin, którymi dysponowaliśmy Najlepiej przyjechać na kilka dni, aby mieć czas na zapoznanie się z zabytkami Gdańska i innymi miejscami wartymi zobaczenia oraz popróbowania wielu lokalnych specjałów. Można również rozłożyć sobie zwiedzanie na kilka krótkich wyjazdów, wtedy jest większa motywacja do powrotu.
Z Gdańska Szybką Koleją Miejską przejechaliśmy do Gdyni, skąd mieliśmy autobus bezpośrednio do Mechelinek. Na autobus długo nie musieliśmy czekać, ponieważ przyjechał dosłownie minutę po dojściu na przystanek. Kupiliśmy bilety u kierowcy, mili pasażerowie zwrócili nam uwagę, że wystarczy skasować tylko po 4 bilety z puli, które sprzedał nam kierowca. Niestety kierowcy nie sprzedają tyle biletów, ile potrzebujemy na przejazd, a po 5 sztuk. Nietypowe rozwiązanie, ale kierowcy mogliby informować, ile biletów należy skasować, jadąc w dane miejsce, bo pewnie wielu turystów kasowało po całej puli.
Ponad 30 minut zajęła podróż autobusem linii 146 z Gdyni do Mechelinek. Po dojechaniu na miejsce tylko kawałek musieliśmy przejść do Dworku Mechelinki, ośrodka SPA, w którym mieliśmy nocować po niezbyt miłej rezerwacji. Niepewni, czy faktycznie zostaniemy przyjęci, doszliśmy do dworku, gdzie miła pani recepcjonistka przyjęła nas bez problemu, wszystko wyjaśniła i wskazała drogę do pokoju.
Dworek Mechelinki lub inaczej Dworek Wędrowca wyglądał na zadbany ośrodek, w którym można spędzić przyjemnie czas. W środku jest na tyle przytulnie, że można poczuć się jak w domu. Poza restauracją i barem można skorzystać z pomieszczenia do odpoczynku, gdzie można usiąść na wygodnej kanapie, poczytać książki i posłuchać śpiewu kanarków. Fajne miejsce.
Po wejściu do pokoju początkowo również wyglądało sielsko. Przywitał nas kosz z owocami, ale większe wrażenie zrobiły na nas położone na łóżku ręczniki, które były ułożone w kształcie łabędzie. Ciekawe rozwiązanie, które nie jest spotykane w innych miejscach. Gorzej było w łazience, która niestety nie była zadbana. Grzyb w brodziku nie wygląda zachęcająco. Kolejnym minusem był mały, kineskopowy jeszcze telewizor, który nie pasował do wnętrza. Internet również niezbyt dobrze działał, niestety.
Zostawiliśmy torby w pokoju, ubraliśmy się cieplej i zeszliśmy do restauracji na mały obiad. Z ciekawych dań, które oferuje restauracja, wybraliśmy po zupie rybnej, która była bardzo smaczna. Co prawda powinniśmy dostać rabat zgodnie z zakupioną ofertą, ale go nie otrzymaliśmy. Mała strata, o którą nie było się co kłócić. Rekompensatą była smaczna zupa.
Wróciliśmy do pokoju, spakowaliśmy kupione w Gdańsku piwa, wzięliśmy ręcznik, parasol na wszelki wypadek i wyszliśmy na spacer. Chcieliśmy zobaczyć, co ciekawego można zobaczyć w Mechelinkach, ale i w miarę możliwości spędzić jak najwięcej czasu nad wodą.
Mechelinki okazały się zadbaną wioską rybacką, z molo, niewielkim bulwarem, wąską plażą i małą liczbą turystów. Dzięki temu było cicho i w końcu można było w pełni odpocząć. Ciekaw jestem tylko, jak długo tak będzie, ponieważ wiele nowych pensjonatów jest budowanych w Mechelinkach. W każdym razie, na razie jest to najlepsze miejsce, w którym do tej pory byłem nad morzem (właściwie zatoką).
Po krótkim rozpoznaniu, co ciekawego jest w Mechelinkach, plażą poszliśmy w kierunku Rewy. Od czasu do czasu przyjemny spacer zakłócały krople deszczu, więc parasolka się przydała, ale to nie przeszkadzało w słuchaniu szumu wody, spacerze gołymi stopami po piasku i cieszeniu się sobą.
Rewa, do której doszliśmy, okazała się tylko trochę bardziej rozbudowaną miejscowością. Tutaj przy plaży były lokale gastronomiczne, czy wypożyczalnie sprzętu do surfowania, czy kajaków. Początkowo wczasowiczów nie widzieliśmy zdecydowanie więcej, ale pewnie ze względu na drobny deszcz. Sytuacja zmieniła się, gdy zaczęło się ściemniać, a deszcz przestał padać.
W Rewie poza wspomnianymi wcześniej atrakcjami rzucił się nam w oczy duży krzyż. Do którego podeszliśmy, wyłożoną kostką brukową alejką. Krzyż Morski, bo taką nosi nazwę krzyż, został odsłonięty w 2004 roku. Krzyż upamiętnia gen. Józefa Hallera, Klemensa Długiego oraz Jana Leszczyńskiego, o czym świadczę tablice ustawione przy krzyżu. Natomiast alejka, którą doszliśmy do Krzyża Morskiego powstała w 2013 roku i została nazwana Aleją Zasłużonych Ludzi Morza.
Krzyż Morski został umieszczony na niewielkim wzniesieniu, z którego zauważyliśmy pas lądu wchodzący w głąb Zatoki Puckiej. Cypel Rewski, bo o nim mowa, przez miejscowych zwany jest Szpërkiem i dzieli Zatokę Pucką na część wewnętrzną i zewnętrzną, przy okazji tworząc ciekawą atrakcję turystyczną.
Nie trzeba było nas namawiać, aby pójść wzdłuż cypla. Takiej atrakcji nie mogliśmy ominąć, więc szybko ruszyliśmy w kierunku najdalej wysuniętego punktu. Świetne uczucie, gdy wchodzi się w głąb morza i widać jak woda przepływa z jednej strony zatoki na drugą stronę. Przypuszczam, że jeszcze lepszą frajdą jest Marsz Śledzia, który polega na „przejściu” pomiędzy Półwyspem Helskim a Cyplem Rewskim.
Dopiero gdy zaczęliśmy wracać w stronę Rewy, zauważyliśmy wielu wczasowiczów, którzy wyszli na świeże powietrze. Aż się ucieszyliśmy, że zdążyliśmy w spokoju sobie pospacerować.
Wracając do Mechelinek, rozłożyliśmy ręcznik na plaży i rozpoczęliśmy korzystanie z uroków morza, słuchając szumu fal, inhalując się jodem i ciesząc się miło spędzonym dniem, mimo stresów związanych z niepewnym pobytem. Taki relaks był nam potrzebny, a to dopiero kończył się pierwszy dzień.
Przy świetle księżyca wróciliśmy do Mechelinek, gdzie pochodziliśmy przez chwilę po molo. Nie chciało się nam wracać jeszcze do Dworku Mechelinki, ale sen był nam również potrzebny.
Sobota nie rozpoczęła się tak ładną pogodą, jaka była w piątek przez dłuższą część dnia. Od rana było pochmurno, ale to nie przeszkadzało nam, aby wyjść na spacer. Po pysznym śniadaniu w Dworku Mechelinki ruszyliśmy wzdłuż plaży w stronę Gdyni. Chcieliśmy dojść do punktu widokowego na klifie, z którego ponoć można podziwiać duży obszar Zatoki Puckiej, a przynajmniej poleciła nam to miejsce kasjerka w sklepie spożywczym.
Do punktu widokowego na klifie można dość, idąc ulicą Klifową w stronę Gdyni lub wzdłuż plaży. Idąc plażą, należy dojść do miejsca, gdzie są stare, drewniane stopnie w górę klifu. Nie wiem, jak jest teraz, ale gdy byliśmy w Mechelinkach, to były zniszczone i ciężko było po nich wejść, a na górze okazało się, że są zabezpieczone poziomą belką, aby nikt na nie nie wchodził. Po wejściu na klif należy dojść do polnej drogi, Klifowej, a następnie skręcić w lewo. Po około 100 metrach, gdy wejdziemy do lasu należy skręcić w lewo, gdzie po kilkunastu metrach pojawi się polana, z której rozciąga się piękny widok na Zatokę Pucką. Przy ładnej pogodzie widać Mechelinki, Rewę, Szpërk, Półwysep Helski, czy starą torpedownię.
Chwilę spędziliśmy na polanie, patrząc na zatokę, ale powoli zaczęła się zbierać ekipa, która chyba planowała zrobienia imprezy w tym miejscu, więc poszliśmy kawałek dalej. Chciałem sprawdzić, co zobaczymy na końcu polnej drogi, ale na nic interesującego nie trafiliśmy poza starą bazą wojskową.
Ze względu na to, że mieliśmy zarezerwowany masaż, to powoli ruszyliśmy w stronę ośrodka. Tym razem nie schodziliśmy na plażę, tylko przeszliśmy ulicą Klifową. Plażą zeszłoby się dłużej, a poza tym też chcieliśmy zobaczyć nowe miejsca i zobaczyliśmy, że Mechalinki zaczynają się rozrastać, więc pewnie niedługo nie będą tak cichym miasteczkiem, jak teraz. Niestety, Chyba że zostanie zachowany obecny, spokojny charakter z minimalną ilością lokali, które powodują hałas.
Pierwszy raz w życiu miałem okazję skorzystać z profesjonalnego masażu. W czasie seansu do relaksacyjnej muzyki dołączyły dźwięki ogromnej ulewy, podczas której krople uderzały o dach budynku. Część dworku, w której mieści się SPA, dostępna jest na poddaszu, więc deszcz było słychać bardzo wyraźnie.
Po kilkudziesięciu minutach, podczas których miałem rozluźniane mięśnie pleców rąk, nóg i głowy, wpadłem w taki stan, w którym jeszcze nie byłem. Z jednej strony bolały mnie niektóre mięśnie, z drugiej czułem niesamowite odprężenie, jakbym był na odlocie. Niesamowite uczucie, które trzeba będzie powtórzyć.
Z zabiegów SPA do wykorzystania została nam jeszcze sauna. Ze względu na to, że moja żona nie lubi korzystać z sauny, to sam skorzystałem, więc śmietanką na torcie po świetnym masażu był odpoczynek w saunie. A co było wisienką? Wisienką był wyśmienity obiad, do którego mieliśmy otrzymać po lampce wina, ale dostaliśmy po lodowym deserze, które były smaczniejszym dodatkiem. Co, jak co, ale w Dworze Mechelinki pracują bardzo dobrzy kucharze, którzy przyrządzają pyszne dania. Gratulacje!
Podczas naszego obiadu chmury przeszły na zachód, a Mechelinki zaczęło ogrzewać słoneczko. W związku z tym wyszliśmy na spacer po plaży, zachodząc do pobliskiego sklepu spożywczego po małe zakupy. Zamierzaliśmy ponownie spędzić wieczór nad wodą, aby jak najwięcej skorzystać z uroków ciszy nad morzem.
Plażą ruszyliśmy w stronę Gdyni. Początkowo chciałem dojść do Babich Dołów, ale ze względu na to, że już się ściemniało, to zrezygnowaliśmy z tego pomysłu. Ciężko by było do ośrodka wracać po kamieniach w ciemną noc. Usiedliśmy więc na skałach gdzieś przy bazie wojskowej i cieszyliśmy się, że w tak cudownym miejscu możemy spędzać czas i odpoczywać.
Gdy jeszcze było widno, zaczęliśmy wracać w stronę Mechelinek, aby być bliżej i jak wcześniej napisałem, w ciemną noc nie chodzić po kamieniach. Niedaleko wsi znaleźliśmy powalone drzewo, na którym usiedliśmy i zaczęliśmy oglądać księżyc, unoszący się nad starą torpedownią. Piękny widok mieliśmy na oświetlone Mechelinki i molo. W oddali widzieliśmy również oświetlone zabudowania w miejscowościach na Półwyspie Helskim.
Szkoda, że takie chwile nie mogą trwać dłużej, ale jeżeli się zdarzają, to trzeba je chwytać, bo nigdy nie wiadomo, czy się powtórzą.
Następnego dnia zaraz po kolejnym pysznym śniadaniu spakowaliśmy się i wyszliśmy na ostatni spacer po plaży w Mechelinkach. Już od rana pogoda była piękna i zapowiadało się, że byłby to idealny dzień do spędzenia czasu nad wodą, ale niestety musieliśmy już stąd odjeżdżać, choć ciężko było rozstawać się z tym miejscem.
Mimo niemiłego zachowania się pracowników Dworku Mechelinki, gdy rezerwowaliśmy nocleg, to miło zostaliśmy zaskoczeni po przyjeździe. Mimo pewnych niedociągnięć w dworku miło spędziliśmy czas. Zadowoleni jesteśmy z dań, które były serwowane oraz odprężającego masażu, który zapadł nam w pamięci.
Z Mechelinek autobusem linii 146 przejechaliśmy do Gdyni. Tutaj wysiedliśmy na przystanku przy ulicy Wójta Radtkego, skąd ruszyliśmy w stronę Mola Południowego, mijając Pomnik Antoniego Abrahama, propagatora polskości Pomorza. Przeszliśmy również obok budynku, w którym mieściło się biuro budowy portu gdyńskiego. Ciekawe doświadczenie zobaczyć to ważne dla miasta miejsce, w szczególności, gdy niedawno oglądało się serial „Miasto z morza”.
Pierwszym obiektem, który wpadł nam w oczy po dojściu do Mola Południowego, była fontanna, składająca się z kilku mis, umieszczonych na filarach o różnych wysokościach. Całość tworzy ciekawy efekt, a wrażenia wzmocniona duże koło diabelskiego młyna w tle.
Przeszliśmy przez całe Molo Południowe, mijając wiele punktów gastronomicznych i z pamiątkami, ale również Gdyńskie Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe, czy budynek Akademii Morskiej, w którym mieści się Wydział Nawigacji. Minęliśmy również jedną z atrakcji Mola Południowego, którym jest Akwarium Gdyńskie. Nie wchodziliśmy do środka, ponieważ mieliśmy już okazję zwiedzać ten obiekt w 2014 roku. Dla osób, które zainteresowane są morskim światem, jest to miejsce, gdzie zobaczą wiele ciekawych ekspozycji i rozszerzą swoją wiedzę, ale trzeba swoje odstać w kolejce, aby tam się dostać.
Na końcu mola znajduje się pomnik Josepha Conrada, a właściwie Józefa Teodora Konrada Korzeniowskiego, który był pisarzem polskiego pochodzenia. Pomnik, którego autorami są Zdzisław Koseda i Wawrzyniec Samp, ma kształt żagla przypominającego galion żaglowca. Po stronie frontowej znajduje się popiersie pisarza z podpisem „Nic tak nie nęci, nie rozczarowuje i nie zniewala jak życie na morzu”. Pomnik został odsłonięty w 1976 roku.
Obok pomnika Josepha Conrada znajduje się pomnik Żagle (Maszty). Obie nazwy są używane. Ta forma przestrzenna została wzniesiona w 1980 roku. Jest uzupełnieniem pomnika Josepha Conrada, a swoim kształtem przypominać ma trzy żagle, w które wieje silny wiatr. Autorem tej rzeźby o wysokości 25 metrów jest Wawrzyniec Samp, podobnie jak pobliskiego pomnika.
Ze względu na to, że z tego nadbrzeża są bardzo ładne widoki, postanowiliśmy trochę tu posiedzieć i odpocząć. W szczególności, że słońce dawało się we znaki. W sezonowej budce Mobile Coffee Outside kupiliśmy po kawie z lodami. Okazało się, że lody były w piance. Coś niedobrego, a do tego cena była za wysoka w stosunku do kiepskiej jakości. Jedyny plus był taki, że ten napój, bo kawą ciężko go nazwać, trochę nas orzeźwił.
Następny krokiem, który wykonaliśmy, był spacer wzdłuż północnej części Mola Południowego. Tutaj, chodząc od jednej budki z pamiątkami do drugiej, kupiliśmy sobie po drobiazgu i ruszyliśmy dalej w stronę Skweru Kościuszki. Po drodze minęliśmy statek wycieczkowy Regina, żaglowiec Dar Pomorza oraz okręt ORP Błyskawica.
ORP Błyskawica jest polskim niszczycielem, który został wprowadzony do służby w Marynarce Wojennej w 1937 roku. Dzielnie służył podczas II Wojny Światowej, biorąc między innymi udział w ewakuacji Dunkierki. Po wojnie został przezbrojony i stał się okrętem flagowym Marynarki Wojennej. Był również okrętem szkoleniowym, ale po awarii kotłowni w 1967 roku stwierdzono, że nie opłaca się go już remontować. Na szczęście nie został przerobiony na żyletki, tylko przeznaczony na cele muzealne, dzięki czemu można zwiedzić ten najstarszy na świecie niszczyciel.
Dar Pomorza jest trzymasztowym żaglowcem szkolnym, który potocznie zwany jest Białą Fregatą. Fregata została wybudowana w Hamburgu i początkowo służyła Niemcom. Po I Wojnie Światowej na podstawie traktatu wersalskiego została przekazana Francuzom w ramach reparacji wojennych. Ze względu na to, że we Francji fregata nie była eksploatowana, to wystawiono ją na sprzedaż. Z oferty skorzystał polski Komitet Floty Narodowej, który wsparty przez inne organizacje zakupił żaglowiec w 1929 roku, wyremontował w Danii i przeznaczył na cele szkoleniowe.
Dar Pomorza służył do 1981 roku. Rok później został przekazany Centralnemu Muzeum Morskiemu, które przeznaczyło fregatę na cele muzealne. Oficjalne otwarcie muzeum miało miejsce 27 maja 1983 roku. Obecnie mieści się w nim oddział Narodowego Muzeum Morskiego w Gdańsku. Zwiedzający mogą zapoznać się z historią statku, wyposażeniem oraz niektórymi pomieszczeniami.
Zarówno ORP Błyskawica, jak i Dar Pomorza są ciekawymi obiektami do zwiedzenia, co potwierdza zainteresowanie nimi. My jednak nie skorzystaliśmy z opcji zwiedzania tych statków. Nakręciliśmy się na rejs po Zatoce Gdańskiej, więc wróciliśmy do Regina, która powoli wracała z poprzedniego rejsu. Zakupiliśmy bilety na rejs i czekaliśmy na wymianę pasażerów.
40-minutowy rejs statkiem wzorowanym na galeon po Zatoce Gdańskiej był świetnym pomysłem. W ten ciepły dzień, delikatny powiew chłodu z zatoki był ukojeniem, choć spowodował szybką zmianę koloru skóry. Przyjemna to była podróż, choć trochę krótka, bo po niej apetyt wzrósł na dłuższą powtórkę.
Po rejsie poszliśmy szukać jakiegoś lokalu, gdzie moglibyśmy zjeść coś uczciwego. Większość punktów gastronomicznych była przepełniona lub nie można było zapłacić kartą płatniczą. Niestety skończyła się nam gotówka, więc szukaliśmy miejsca, gdzie można zapłacić kartą. Miejscem, które wybraliśmy była Chata Rybaka. Widok i wystrój zachęcały do skorzystania z tego miejsca, choć i tak usiedliśmy na zewnątrz, bo tylko tam było jeszcze wolne miejsce. Niestety gorzej było z jedzeniem. Rozmrażane kotlety ociekające tłuszczem nie świadczą dobrze o podejściu do klienta. Z całego obiadu tylko surówki były świeże i smaczne.
Z Chaty Rybaka przeszliśmy się na plażę miejską, gdzie ludzi było pełno. Nawet nie zatrzymywaliśmy się na dłużej. Zrobiliśmy dosłownie jedno zdjęcie i ruszyliśmy powoli w stronę dworca kolejowego. Stwierdziliśmy, że lepiej poczekać na dworcu na pociąg niż chwilę posiedzieć w tym tłumie na plaży.
Gdy doszliśmy na dworzec kolejowy, okazało się, że już niektórzy czekają na ten sam pociąg, na który my czekamy, choć pociąg miał przyjechać dopiero za około 40 minut. Im bliżej było do przyjazdu pociągu, tym więcej osób pojawiało się na peronie. Kiedy pociąg przyjechał, to podróżnych z Gdyni było już dużo. W każdym razie były jeszcze wolne miejsca. Natomiast już po dojechaniu do Sopotu okazało się, że trochę osób nie będzie miało gdzie usiać, a przecież jeszcze kilka stacji było po drodze, a przede wszystkim w Gdańsku, gdzie wsiadało też sporo osób. W każdym razie nastolatkowie sobie poradzili, siadając na schodach biegnących na piętro pociągu.
Wraz z żoną siedzieliśmy na piętrze w pociągu, więc mogliśmy podziwiać wiele ciekawych miejsc. Najlepsze widoki oczywiście były, przejeżdżając przez mazury, gdzie jest zróżnicowany krajobraz. Lasy, jeziora, wzniesienia i pola o tej porze roku wyglądały niesamowicie. Wszystko jeszcze intensywnie kolorowe.
Wieczorem dojechaliśmy do Warszawy Centralnej, skąd musieliśmy jeszcze wrócić pociągiem lokalnym do domu. Niestety najbliższy pociąg mieliśmy za godzinę, więc zaszliśmy jeszcze do „Maka” na lody. To był taki drobiazg na zakończenie tego cudownie spędzonego weekendu. Mimo tego, że ten wyjazd nie był dłuższy, to zobaczyliśmy wiele ciekawych miejsc, doświadczyliśmy nowych wrażeń i niesamowicie odpoczęliśmy. Było super!